31 stycznia 2013

Lody pomarańczowo-jogurtowe, czyli masło do ciała Wellness&Beauty

Na wstępie, znów kilka słów o tym, co u mnie. Kuchnia czeka już gotowa, lustro do toaletki wisi, lampy pomontowane, ale od poniedziałku cały czas mam istny zapieprz, za przeproszeniem :P, bo inaczej się tego ująć nie da. W niedzielę mam nadzieję zacząć definitywną przeprowadzkę (która pewnie zacznie się całodziennym sprzątaniem). Ogólnie, mimo, że jakoś specjalnie nic takiego hardcore'owego nie robię, czuję się trochę, jakbym zaczęła pracę w kamieniołomie. Nawet nie wiedziałam, że godzina w łóżku o poranku z ogromnym kubkiem ulubionej herbaty może być AŻ TAKĄ przyjemnością. Tak więc wykorzystując tą chwilę lenistwa, pierwszą od naprawdę dłuższego czasu, piszę dla Was kolejnego posta :).


Uświadomiłam sobie, że pierwsze akapity moich notek chyba zawsze są taką prywatą... Mam nadzieję, że Wam to nie przeszkadza, ale po prostu nie lubię tak od razu, na sucho, zaczynać recenzji ;). Ale teraz już mogę przejść do sedna, a mianowicie, kolejny kosmetyk od Rossmanna - Wellness&Beauty masło do ciała Mandarynka i Jogurt.

Uwielbiam masła do ciała, jestem zdecydowanie po ich stronie, niż po stronie zwykłych balsamów i mleczek. To masełko otrzymujemy w solidnym słoiczku o pojemności 200ml w cenie 10,29zł. Opakowanie jest całkiem ładne, ma kolor rozbielonej pomarańczy i nie rzuca się bardzo w oczy.


Masło ma bardzo gęstą konsystencję, jest chyba najbardziej maślanym masłem do ciała, jakiego miałam okazję używać. Jest naprawdę gęste i dość zbite, nieco ślizga się pod palcami i naprawdę w konsystencji przypomina masło spożywcze. Jednak bez problemu da się go nabrać ze słoika i rozprowadzić na skórze. Wchłania się dość szybko.

Co do właściwości, nie powaliły mnie, ale też nie rozczarowały. Pod względem działania jest to raczej przeciętniak, nawilża, ale bez szału, po prostu tonizuje skórę po kąpieli, niweluje ewentualne wysuszenie spowodowane żelem pod prysznic, nieco łagodzi u mnie podrażnienia po goleniu, ale nic ponad to. Producent zapewnia, że masło zawiera m.in. masło Shea, olejek Jojba, glicerynę i wit. E. Te składniki faktycznie są w składzie produktu, z tego, na ile się orientuję, są nawet dość wysoko, ale jednak nie zapewniają jak dla mnie aż takiego nawilżenia, jakie powinny.


Na sam koniec zostawiłam jak dla mnie najistotniejsze, czyli zapach. Po uchyleniu wieczka zapach  bardzo mi się spodobał i w momencie - u mnie, Narzeczonego i Mamy - przywołał wspomnienie jednych lodów pomarańczowo-śmietankowych. Nie pamiętam, jakie to dokładnie były lody, ale to masło pachnie naprawdę identycznie! I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że na ciele masło zmienia aromat... Nie wiem, czy to po prostu w połączeniu z moją skórą, czy to masło tak po prostu ma po wydostaniu z opakowania, ale w kilka minut po nałożeniu aromat lodów pomarańczowo-śmietankowych przygasa, a zaczyna dominować zapach... wosku. Jak dla mnie to ewidentna nuta niektórych świeczek, takiej czystej parafiny czy stearyny. Może to po prostu ta gliceryna w składzie? Nie mam pojęcia, bo przecież używałam też wielu innych produktów z gliceryną w składzie i nie spotkałam się z takim zapachem... Cóż, niestety ten defekt sprawia, że raczej już nigdy nie sięgnę po to masło, choć obecne opakowanie wykończę czy pomyślnych wiatrach.


Podsumowując, pod względem pierwotnego zapachu i konsystencji masełko zapowiadało się naprawę super, ale właściwości są na poziomie bardzo przeciętnym, a zapach na skórze sprawia, że masło będzie mi dość ciężko zużyć... Może tylko u mnie to masło zachowuje się tak, a nie inaczej, jednak u mnie się nie do końca sprawdziło.

A jak u Was? Używałyście? Czy zapach też zmieniał się po rozsmarowaniu na skórze?

28 stycznia 2013

Mój obecny odżywkowy hit, czyli Nivea Long Repair

Uff, styczeń był iście szalonym miesiącem, luty też pewnie nie będzie należał do spokojnych, ale to już, mam nadzieję, będzie przyjemne szaleństwo ;). Dzisiaj zakończyłam swoją sesję-przed-sesją (co prawda mam wysłać jeszcze 1 pracę, ale jest już napisana, czeka tylko na poprawki...), więc pomiędzy wycieczką do Ikei, a konsultacjami z fachowcami, zmobilizowałam się do napisania dla Was jakiejś nowej recenzji ;).


Kilka dziewczyn przy okazji któregoś z zimowych denek zainteresowało się odżywką Nivei, o której napomknęłam kilka pozytywnych słów. Odżywka od tego czasu zdążyła niby "zmienić formułę", ale tak naprawdę, różnicy pomiędzy "starą", a "nową" wersją nie widzę, poza ładniejszą szatą graficzną i znajomym z Isany napisem na opakowaniu "olejek babassu" (napis ten zagościł na opakowaniu po wycofaniu słynnej Isany, czyżby Nivea chciała skusić potencjalne nabywczynie tym skojarzeniem? ;)). Ale, ale, o czym konkretnie mowa? O odżywce odbudowującej Nivea Long Repair, przeznaczonej do włosów łamliwych, rozdwajających się lub długich.

Od razu zastrzegam, że nie należę do włosomaniaczek, choć o włosy staram się coraz lepiej dbać ;). Ale nie mam takiego dużego doświadczenia, jakie posiadają włosomaniaczki. Odżywkę kupiłam po przeczytaniu gdzieś pochlebnej opinii (nie wiem, czy nie u Pauli?) i z miejsca podbiła moje serce. Obecnie zużywam drugie opakowanie pod rząd, mam zamiar kupić trzecie, choć martwię się, czy moje włosy przypadkiem się zbytnio nie przyzwyczają...


Odżywkę dostajemy w dość ładnej, typowej dla Nivei, niebieskiej butelce, którą wygodnie stawia się na zakrętce, więc nie ma problemów ze zużywaniem produktu. Odżywka ma gęstą konsystencję, bardziej przypomina maskę - jest naprawdę treściwa i ma w sobie jakby "grudki", które jednak w żaden sposób nie przeszkadzają. Wydobywa się ją łatwo i ciężko przesadzić z ilością, bo konsystencja i odpowiedni otwór sprawiają, że mamy kontrolę nad dawkowaniem produktu. Zapach jest jak dla mnie baaardzo przyjemny, typowe połączenie Nivei i fryzjerskich kosmetyków do włosów ;). Zapomniałam wspomnieć o dość istotnym fakcie - odżywka jest do spłukiwania.

A teraz najważniejsze, czyli działanie. Odżywka robi z moimi włosami wszystko to, co powinna. Włosy są miękkie, mięsiste, nie obciążone, idealnie się rozczesują i czuję, że odżywka naprawdę je odżywia. Są nawilżone i dopieszczone. Moja Mama, która od X lat używa codziennie lokówki i suszarki, robi trwałą i farbuje włosy, jest totalnie zachwycona tą odżywką i mówi, że jeszcze żaden inny produkt tak nie podziałał na jej włosy. Co najlepsze, w moim przypadku, nie ważne, czy zostawiam odżywkę na 1-2min, czy na 5min, działa tak samo dobrze.


Chyba nie muszę dodawać nic więcej. Produkt moim zdaniem jest fantastyczny, choć pewnie niektórym będzie przeszkadzał skład (kilka razy miałam podejście do wyedukowania się w tej kwestii, ale nie ma chyba dla mnie nadziei, nadal nie potrafię ocenić, czy ta odżywka ma w sobie jakieś niedobre silikony czy inne "be" substancje. Z kosmetyków do włosów odróżniam tylko SLS/SLES i alkohol /obecny w tej odżywce, ale nie wiem, czy są dobre i złe alkohole :P/, a co moje włosy polubią to polubią, czego nie, to nie).

Tak więc: kto nie miał, niech nadrobi braki, a kto miał, niech dzieli się opinią - ciekawa jestem, czy ta odżywka jest naprawdę taka dobra, czy tylko moje włosy się z nią wyjątkowo polubiły ;).

PS: Cena to ok. 10zł za 200ml, ale wydajność jest naprawdę dobra, ze względu na gęstość.

20 stycznia 2013

Peelingowy (prawie) ideał, czyli peeling Wellness&Beauty - Algi i Minerały Morskie

Produkt, który z całej rossmannowskiej paczki (całość tutaj) zachwycił mnie najbardziej to, jak w tytule, Wellness&Beauty - peeling Algi i Minerały Morskie.


Od kilku lat do mycia używam tylko i wyłącznie ostrej strony słynnej gąbki Syrena, więc sądziłam, że peelingi do ciała są mi zbędne. Latem zaczęłam stosować peelingi na nogi po depilacji woskiem, a potem znów jakoś o nich zapomniałam. Uwielbiam jednak wszelkie drapaki i z chęcią zabrałam się do testowania peelingu od Rossmanna. Jak wrażenia? O tym nizej.


Peeling robi dobre wrażenie już od strony wizualnej - dostajemy go w ciężkim, chyba szklanym słoiczku zamykanym na specyficzną klarmę - pięknie wygląda w łazience i na pewno po wykończeniu peelingu znajdę dla niego inne zastosowanie (jedyne zastrzeżenie - klamra dość ciężko chodzi, ale dzięki temu przynajmniej gwarantuje szczelność zamknięcia). Peeling ma kolor jasnoniebieski, widać wyraźnie drobinki soli i olejek, w którym są zatopione. Słoiczek mieści 300g produktu i kosztuje 13,99zł. Zdaję sobie sprawę, że pewnie płacimy też za opakowanie, ale jednak cena wydaje mi się baaardzo w porządku i produkt na pewno jest wart wydanych złotówek.


Przechodząc do sedna sprawy, peeling łatwo wydobyć z opakowania, bowiem forma słoiczka pozwala na zanurzenie dłoni i nabranie odpowiedniej dla nas ilości peelingu (minusem jest fakt, że peeling przy nabieraniu wchodzi pod paznokcie, jeśli te są długie, ale jestem w stanie mu to wybaczyć ;)). Struktura peelingu to moim zdaniem średniej grubości drobinki soli, zatopione w przyjemnym olejku. Peeling należy do drapaków, tych cudownie złuszczających i fundujących fantastyczny masaż. Uwielbiam! Mam ochotę stosować go przy każdej kąpieli. Co mi się jeszcze bardzo podoba to olejek, w którym zatopiona jest sól - zostawia on na skórze wyraźną warstwę, ale nie jest to powłoka w kategorii tłuste i klejące. Fakt, skóra jest natłuszczona i nawilżona, ale mnie się to bardzo podoba. Na skórze zostaje wyraźna powłoka ochronna, a po kąpieli nie mam już potrzeby wcierania w skórę masła czy oliwki do ciała. Skóra jest aksamitnie gładka, miękka i nawilżona. Pierwszy raz spotykam się z takim "ubocznym", nawilżającym, działaniem peelingu i jestem na tak!


I na koniec zostawiłam kwestię bardzo indywidualną, czyli zapach. Ja osobiście za morskimi zapachami nigdy nie przepadałam, a ten peeling ma typowo morski zapach. Jak pisała w swojej recenzji Innooka, zapach peelingu jest wręcz męski, i to moim zdaniem prawda. Nie każdemu ten zapach przypadnie do gustu, ja lubię męskie nuty, ale jednak zdecydowanie bardziej wolę słodkie zapachy produktów do kąpieli. Jednak właściwości peelingu są dla mnie tak cudowne, że mogę mu wybaczyć ten zapach ;).

17 stycznia 2013

Zimowe poranki, czyli żel pod prysznic Isana - Żurawina i Biała Herbata

Znowu malutki przestój na blogu, choć komentarze pod poprzednim wpisem pojwiają się codziennie, za co wszystkim bardzo dziękuję! :) To był dla mnie wielki dzień, a Wasze komentarze tylko podsycały mój entuzjazm związny z tą cudowną chwilą :). Na swoje usprawiedliwienie, poza oczywiście zaręczynami ;), mam sesję (niby lekka, a i tak mały zapieprz jest) i finisz mieszkaniowy - moje dni polegają na pisaniu prac zaliczeniowych, uzupełnianiu notatek, uczeniu się i wycieczkach do Leroy Merlin/Castoramy. Ale mam nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej, a dzisiaj przychodzę do Was z recenzją :).

Dzisiaj pierwszy produkt ze świątecznej paczki Rossmanna, który idealnie wpasował się w okołoświąteczny klimat. Mowa o żelu pod prysznic Isana - Żurawina i Biała Herbata.

Żele Isany cieszą się dość dobrą opinią w blogosferze, ja szczerze powiedzawszy nigdy ich nie kupuję, sama nie wiem czemu - do domu bardziej opłacają mi się duże butle, 0,5l, bo przy trzech myjących się codziennie kobietach, tempo zużywania żeli pod prysznic jest zatrważające :P. Bardzo ucieszyłam się na ten żel, bo uwielbiam typowo świąteczno-zimowe zapachy i wiedziałam, będzie to trafiony produkt. Jeszcze bardziej się ucieszyłam, gdy zapach nie przypadł go gustu mojej mamie i siostrze, choć nie mam pojęcia, dlaczego ich nosy nie doceniają tego aromatu - cała butelka tylko dla mnie! ;)


Żel ma nieco większą pojemność od standardowej, czyli 300ml. Butelka jest całkiem ładna, przeźroczysta, więc widać ile dokładnie produktu zostało w opakowaniu. Kolor żelu i elementów butelki jest czerwony, więc wpasował się w świąteczne klimaty :). Cena jak najbardziej korzystna, aż śmieszna - 3,99zł.

Żel ma typową dla takich produktów konsystencję, coś między żelem a kremem, czyli taka, jaką najbardziej lubię. Na umycie całego ciała wystarcza na oko porcja pojemności łyżeczki do herbaty, ale to wedle uznania, ja wolę dawać ciut więcej żelu. Gdy nałożę za mało produktu na gąbkę, średnio się pieni, a ja lubię duuużo piany podczas mycia ;). Produkt pod względem wydajności jest raczej przeciętny, ale raczej w stronę szybkiego zużywania się niż mega wydajności, co za tę cenę można mu wybaczyć.

Od żelu pod prysznic wymagam 3 rzeczy - mycia, nie-wysuszania i ładnego zapachu. Ten żel spełnia wszystkie moje kryteria, skóra po myciu nie jest przesuszona, a ciało jest dobrze umyte.


Na koniec zostawiłam największy smaczek, czyli zapach. Moim zdaniem jest bardzo trafiony, bo to coś na przekór wszystkim typowym zimowym aromatom, ale przy tym nadal świetnie się w tą konwencję wpasowuje. Żurawinę czuć wyraźnie, białą herbatę chyba już nieco mniej. Zapach kojarzy się ze świętami, jest odrobinę kwaskowaty, ale otulony słodyczą - jak na żurawinę przystało. Dla mnie naprawdę śliczny, ale jak widać po mojej mamie i siostrze - nie wszystkim pasuje.


Ten produkt przekonał mnie, że warto kupować żele Isany, tym bardziej, że stosunek ceny do ilości i jakości jest bardzo dobry. Mam ochotę na więcej i na pewno kupię inne żele, m.in. kokosowy :).

4 stycznia 2013

Powrót do źródeł, czyli odchudzanie vol. 2. Ruszam od nowa!

Po wczorajszym poście podsumowującym rok 2012 wiele z Was pogratulowało mi sukcesów w odchudzaniu, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję. Zmobilizowało mnie to jednak do ponownego przemyślenia mojej odchudzaniowej przygody i muszę się z Wami podzielić pewnymi przemyśleniami... Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich ten post zainteresuje, dlatego od razu ostrzegam - będzie długi i dotyczył jedynie mojego odchudzania.


Czytając wczorajsze komplementy czułam się odrobinę jak hipokrytka - okej, nie da się ukryć, że w ciągu roku spadło mi 14,5kg, co jest ogromnym sukcesem, ale jednak o ile przez pierwsze pół roku tendencja szła ku górze - ćwiczyłam systematycznie, jadłam tak, jak trzeba, chudłam regularnie... O tyle od lipca zaczęły się schody.

W wakacje starałam się ćwiczyć jeszcze więcej, niż w roku akademickim - treningi trwały nawet ponad godzinę niemal codziennie, jednak jedzenie było już gorsze, co sprawiło, że waga stała w miejscu.

We wrześniu się zmobilizowałam i spadło mi 1,5kg. Obiecałam Wam nawet na blogu, że do końca roku zejdę poniżej 60kg, a może i osiągnę wymarzone 57kg...


A potem? Przerwa. W październiku odpuściłam - brak ćwiczeń, brak dbania o jedzenie. Wiązało się to z początkiem roku akademickiego, zamieszkaniem na stałe z Lubym (a więc świętowaliśmy to troszkę wspólnymi posiłkami), weselem na którym byłam w tym czasie, potem były moje urodziny, wcześniej urodziny Lubego... W związku z tym z początkiem listopada nadrobiłam kilogramy zrzucone we wrześniu.

Motywacja na chwilę wróciła i w listopadzie wróciłam do wagi z września, którą cały czas utrzymywałam, ale ćwiczenia nadal kulały, i to strasznie - w miesiącu pojawił się może jeden tydzień mobilizacji, gdy ćwiczyłam.

W grudniu miałam w planach ćwiczyć, ale Tata złamał nogę, więc miałam mniej czasu, bo przybyło obowiązków. Co prawda na wadze odrobinę spadło, 20 grudnia osiągnęłam moją najniższą wagę ever - 62,9kg - miałam też jeden tydzień intensywnych ćwiczeń, a potem przyszły Święta. O dziwo, ważąc się zaraz po Świętach, nadwyżka wyniosła niecałe 0,5kg, więc całkowicie w porządku.


Ale od 29-ego grudnia do jutra jestem u Lubego, gdzie jest istna tragedia... Nadal nie ćwiczę, codziennie jem coś słodkiego, słone przekąski i obfite (cholernie!) węglowodanowe kolacje (przyszła teściowa nas "rozpieszcza" jedzeniem)... Czuję się strasznie i naprawdę boję się wejść na wagę po powrocie, bo nie zdziwiłyby mnie nawet 2kg nadwyżki...

Moja przygoda z odchudzaniem rozpoczęła się rok temu, 13 stycznia 2012. W lutym, marcu i kwietniu chudłam najefektywniej i ćwiczenia były codziennym obowiązkiem. Potrafiłam wstać o 6 rano, żeby zdążyć poćwiczyć. W czerwcu stuknęło mi 10kg.

A potem, w ciągu kolejnych 6-ciu miesięcy, schudłam już jedynie 4-5kg - efektywność spadła o ponad połowę. Zakładając, że nie przytyłam tak tragicznie w ostatnim tygodniu, i ważę ok. 64kg (waga wrześniowa), do Wielkanocy, końca kwietnia, mogę spokojnie osiągnąć swój cel - 57kg i zrzucić 7kg. Rok temu było podobnie - ponad 7kg schudłam od 13 stycznia do 24 kwietnia.

Tak więc, koniec użalania się nad sobą, wymówek i wyrzutów sumienia. Ruszam od nowa, z pełną parą. Wiem, że zdrowe odżywianie i regularne ćwiczenia to nie tylko zrzucone kilogramy, ale przede wszystkim dobre samopoczucie i życie w zgodzie z samą sobą. Poza tym sprawne, ciągłe odchudzanie sprawia o wiele więcej radości i satysfakcji, niż męczące, rozwleczone odchudzanie na paraboli - kop motywacji i przerwa, kop motywacji i przerwa... Znów muszę wbić sobie do głowy myśl, że trzeba to zrobić raz, a dobrze, jak powiedział mi rok temu Luby, co było motorem mojego całego odchudzania.


Gdy pojawią się znowu pierwsze efekty, planuję napisać posta o moim odżywianiu. Co do ćwiczeń, za niezbędne minimum uznaję 3 treningi w tygodniu. Optimum - 5 treningów. Nie chcę narzucać trybu codziennych ćwiczeń, bo w styczniu czeka mnie sesja, w lutym definitywne urządzanie mieszkania i może z tym być różnie. Ale postaram się dać z siebie wszystko. Trzymajcie kciuki!

PS1: Dla tych, które szukają więcej motywacyjnych obrazków, zapraszam na mój Pinterest :). Klik.
PS2: Dla tych, które chcą poczytać więcej o moim odchudzaniu, odsyłam do zakładki na górze bloga. Klik.
PS3: Dla dociekliwych - mam ok. 164cm wzrostu.

*Wszystkie zdjęcia i grafiki pochodzą z serwisu Pinterest.

3 stycznia 2013

Bardziej prywatnie - podsumowanie roku 2012

Na kilku blogach, m.in. u Urban, widziałam fantastyczne podsumowanie roku 2012, które pozwala na chwilkę refleksji nad minionym rokiem. Postanowiłam zrobić takie dla siebie, tym bardziej, że ten rok był dla mnie jednym z tych najbardziej przełomowych w moim dotychczasowym życiu.


Dominujące uczucie w 2012 roku?
Ten rok zdecydowanie dzieli się na połowy. W pierwszej połowie dominował przestrach i zniechęcenie, bo miałam naprawdę okropny okres na studiach (może obiektywnie nie był tak zły, ale dla mnie był strasznie stresogenny). Druga połowa to z kolei - o dziwo! - chyba spokój - w końcu skończyły się moje rozkłąki z Lubym i wieczne tęsknoty, zaczęliśmy urządzać swoje mieszkanie i wszystko powoli zaczęło się znajdować na swoim miejscu... :)

Co zrobiłaś po raz pierwszy w 2012 r.?
Zaczęłam regularnie ćwiczyć w domu i efektywnie schudłam.

Czego nie zrobiłaś w 2012 r.?
Nie dobiłam swojego celu w odchudzaniu, ale nie martwię się tym, uda mi się w tym roku :).

Słowo roku?
Mieszkanie.

Przytyłaś czy schudłaś?
Schudłam, 14-15kg :).

Miasto roku?
Moja rodzinna miejscowość i standardowo Krosno.

Odwiedzone miejsca?
Wstyd, ale żadne nowe - poza rodzinnym domem i miastem jedynie Krosno, czyli prawie drugi dom ;).

Ekscesy alkoholowe?
Raczej  brak.

Włosy dłuższe czy krótsze?
Dłuższe, uff!

Wydatki większe czy mniejsze?

Większe, ale raczej umiarkowanie ;).

Wizyty w szpitalu?
Własnych brak, za to grudzień minął pod hasłem "Tata złamał nogę", czyli odwiedziny w szpitalu minimum raz w tygodniu w roli eskorty i kierowcy.

Miłość?
Niezmienna, w grudniu minął czwarty rok :).

Osoba, do której dzwoniłaś najczęściej?
Mama i Luby.

Z kim spędziłaś najpiękniejsze chwile?
Z Lubym.

Z kim spędziłaś najwięcej czasu?
Z Lubym.

Piosenka roku?
Aaach, trudny wybór, bardzo trudny! Rok temu było to niezaprzeczalnie Couldn't have said it better Meatloaf, w tym roku trudniej mi wyłonić taki utwór... Właściwie nic konkretnego nie przychodzi mi na myśl.

Książka roku?
Niestety nie przeczytałam ich tak wiele, jak bym chciała, ale na koniec roku zachwyciły mnie Delirium i Pandemonium Lauren Olivier i nie mogę się doczekać trzeciej części.

Serial roku?
 Dexter!

Stwierdzenie roku?
???

Trzy rzeczy, z których równie dobrze mogłabyś zrezygnować?
Ze studiowej paniki w zeszłym semestrze, z przerwy w treningach i kilku zbędnych zakupów kosmetycznych.

Najpiękniejsze wydarzenie?
Widok ścian w naszym mieszkaniu po raz pierwszy.

2012 jednym słowem?
Razem (w końcu!).

A jaki dla Was był rok 2012? Zapraszam wszystkie chętne do wykonania taga :).

2 stycznia 2013

Acerin - preparaty do stóp - recenzja zbiorcza - krem Intensive i dezodoranty

Do tej recenzji zbierałam się od długiego czasu, bowiem stopy są najbardziej zaniedbywaną przeze mnie częścią mojego ciała... Nie lubię ich kremować, pedicure robię tylko latem ale i do tego nie za często się palę. Nie wiem, dlaczego tak mam, no ale cóż... W ramach współpracy z firmą Acerin otrzymałam jednak do testów krem do stóp oraz dwa dezodoranty, które niejako zmobilizowały mnie do zadbania o stopy. Postanowiłam zrobić recenzję zbiorczą, ponieważ nie będą to zbyt wylewne oceny, co nie oznacza, że produkty oceniam źle ;).


Zacznę od najlepszego moim zdaniem produktu, czyli Acerin - krem do stóp Intensive na suchą i szorstką skórę z woskiem pszczelnim.


Krem  dostajemy w dość elastycznej, plastikowej tubce utrzymanej w biało-niebieskiej kolorystyce. Tubka posiada moje ulubione zamknięcie na zatrzask i bez problemów można wydobyć z niej kosmetyk. Krem ma średnią konsystencję - jest treściwy, ale nie bardzo gęsty. Ma delikatny, kremowo-świeży zapach. Nie mam zbyt dużego porównania, jeśli chodzi o produkty do stóp, ale krem dość szybko się wchłania, co oceniam jako spory plus. Jedyne, co mnie dziwi - o ile na stopach nie zostawia żadnej wyraźnej warstwy, o tyle po nakremowaniu nim stóp muszę myć ręce, bo te się lepią... Nie mam pojęcia, czemu tak jest, ale uznaję to za spory minus, bo myślałam, że po nakremowaniu stóp wieczorem będę mogła już nie wychodzić z łóżka. Krem ma jednak całkiem dobre właściwości nawilżające - po kilku dniach regularnego stosowania kondycja mojej skóry na stopach wyraźnie się poprawiła. Stopy były bardziej nawilżone i miękkie, ale był to efekt raczej krótkotrwały i po odstawieniu kremu po kilku dniach wracały do stanu poprzedniego.


Kolejnym produktem jest dezodorant do stóp - talc - ma on osuszać i odświeżać, w dodatku zapobiegać grzybicy. Produkt dostajemy w formie aerozolu. Nie mam dużych problemów z potliwością stóp, ale kiedy używałam tego produktu faktycznie stopy wydawały się bardziej suche. Po jednym z bardziej hardcore'owych dni użyłam go pod wieczór, kiedy moje stopy były nieco spocone i zmęczone po całym dniu w zimowych butach. Dezodorant faktycznie dał bardzo fajne uczucie odświeżenia - strumień arezozolu był chłodny, co zrobiło swoje, ale też sam produkt zostawił lekko chłodzące uczucie (ale nie bardzo, akurat na tym punkcie jestem przeczulona i nienawidzę, kiedy jest mi zimno w stopy). Stopy spryskane tym produktem faktycznie stały się osuszone i odświeżone, w dodatku produkt ma też bardzo odświeżający zapach. Przypomina odrobinę właśnie talc w sprayu - ma nieco pudrową konsystencję, która świetnie osusza. Taki mini substytut dla sytuacji, kiedy nie możemy sobie pozwolić na zwykłe umycie nóg ;).



Ostatnim produktem, jaki chciałam przedstawić jest antyperspirant forte. Jego działanie jest mi najtrudniej ocenić, ponieważ tak jak pisałam wcześniej, nie doskwiera mi problem nadmiernej potliwości. Produkt wydaje mi się podobny do opisanego powyżej brata, tyle, że on raczej zapobiega, a nie działa "po" w ramach odświeżenia. Ma też inną formę - butelkę z atomizerem, nie areozolem. Zapach również ma świeży i przyjemny, dość szybko się wchłania, choć o ile talc miał formę bardziej sprayowo-pudrową, ten produkt jest bardziej mokry. Po jego użyciu stopy faktycznie na dłużej zachowywały suchość. I jemu należy się plus z za działanie przeciwgrzybiczne. Na pewno pomaga zadbać o higienę stóp, kiedy wiemy, że nasze stopy będą narażone na długie chodzenie np. w zimowych butach.