24 marca 2012

Bell, Glam Wear nr 404 - Pomarańczowy alarm ;)

Z tą recenzją o kilka godzin wyprzedziła mnie Kleopatre ;) No i nie da się ukryć, że moje paznokcie w porównaniu z jej prezentują się okropnie, ale musicie mi to wybaczyć... Do rzeczy!


Jakiś czas temu Smieti wpadła w "nałóg" kupowania lakierów z serii Glam Wear od Bell i każdym nowym nabytkiem chwaliła się na blogu, równocześnie wychwalając te lakiery... Stwierdziłam, że coś w tym musi być i przy małych drogeryjnych zakupach (na poprawę humoru i celebrację wiosny, a jak) postanowiłam się przyjrzeć półeczce z tymi właśnie lakierami. Polowałam na różowo-koralowy odcień i miętę, ale fajnej mięty nie znalazłam (wysprzedana), koralu też... 404 uśmiechał się do mnie wiosennie i mówił "COŚ koralowego we mnie jest, weź mnieeee...". No to wzięłam.


Lakier otrzymujemy w dużej jak na moje gusta buteleczce, która ma 10ml. Sam design buteleczki bardzo mi się podoba, jest prostokątna, a napisy na opakowaniu są porzadne i ogólnie sprawia wrażenie dość profesjonalnej, nie ma krzywo przyklejonych naklejek itp. Wiem, że to rzecz trzeciorzedna, ale lubię kosmetyki, które ładnie wyglądają, zresztą która z nas nie zwraca na to uwagi? ;) Pędzelek jest bardzo standardowy - dość sztywny, ale nie smużący, nie za wąski, nie za szeroki. Bardzo dobrze się nim maluje, również bardzo w tym pomaga wygodna zakrętka lakieru. Jeśli chodzi o czas schnięcia, to wydaje mi się, że jest dość standardowy, ale raczej ze skłonnością ku krótkiemu ;).

Sam lakier ma kremową konsystencję, znów określiłabym go jako idealną. Nie za gęsta, nie za lejąca.Wykończenie kremowe, lakier w ogóle nie smuży.  Krycie jest wyśmienite! Gdyby nie moje przywiązanie do malowania paznokci 2 warstwami, wystarczyłaby całkowicie jedna.


Producent obiecuje: "Trwały, superkryjący lakier do paznokci z połyskiem". Krótko i na temat. I moim zdaniem wszystkie te zadania lakier spełnia w 100%. Jak na moje paznokcie (na których nic nie trzyma się dłużej niż 2-3 dni) lakier naprawdę jest wytrzymały - po 3 dniach lekko starły się końcówki (zdjęcia robione były właśnie trzeciego dnia), a później lakier wytrzymał jeszcze drugie tyle. Superkryjący - tak, bo przy odrobinkę grubszej warstwie jest to jednowarstowiec. Z połyskiem - TAAAK! Lakier pięknie lśni, dwie osoby zwróciły uwagę na ten kolor, ale poza tym nie obeszło się bez komentarza: "Nakładałaś top czy to sam lakier? Bo tak pięknie błyszczy!". Faktycznie, paznokcie po prostu lśnią.

Sam kolor jest bardzo ciekawy... W sklepie myślałam, że jest dość stonowany, ale w świetle dziennym lakier oddaje swoją naturę i jest iście... neonowy. Kojarzy mi się z takimi odblaskowymi kamizelkami robotników czy coś w tym stylu ;). Dla mnie to połączenie bardzo głębokiego pomarańczu i nutki koralu. Po początkowym sceptycyźmie, po ponoszeniu go kilka godzin całkowicie mnie zachwycił i będzie to chyba mój numer jeden podczas wiosny i nadchodzącego lata :).

Tak więc, podsumowując, zachwyty Smieti nad tą serią były wg mnie jak najbardziej słuszne, a obok tego odcienia prawie nikt nie może przejść obojętnie i samo patrzenie już nastraja pozytywnie :)

PS: Przepraszam za cenę na lakierze z pierwszego zdjęcia, ale w tej drogerycje, gdzie kupiłam lakier, pan nakleja ceny na każdy produkt, a zdarcie tego jest prawie niemożliwe :P.

Co: Bell, Lakier do paznokci Glam Wear, nr 404.
Ile: ok. 9-11 zł / 10 ml
Jak: 9/10

17 marca 2012

Odchudzanie: shreduję i ja + rezultaty dotychczasowej diety

Na sam początek małe info: w górnym pasku bloga utworzyłam jakiś czas temu dział "Odchudzanie", gdzie piszę o swoich postępach oraz zamieszczam tam linki do każdej notki dotyczącej tej tematyki.
Źródło: http://fit-and-slim.tumblr.com/
Najpierw chciałabym Wam napisać o moich dotychczasowych rezultatach. Stosuję się do zasad zamieszczonych w pierwszej notce na temat odchudzania, z kilkoma niewielkimi modyfikacjami - wyszło na to, że ziemniaków jednak nie jadam, poza tym ciemne pieczywo (białego nie jem w ogóle) jem tylko "od święta", raz na jakieś 2 tygodnie, a tak to wcinam wafle ryżowe i wasę. Na chwilę obecną wszystko prezentuje się tak:
  • 65 dni na diecie
  • 55 dni ćwiczeń (od 6.02.12r. ćwiczenia wykonywane codziennie (ok. 20min), różnego rodzaju ćwiczenia odchudzające, na brzuch, ramiona, uda). Dodatkowo przez większość lutego prawie codziennie kręciłam hula-hop przez 30min dziennie.
  • Chudnę systematycznie, ok. 0,5kg tygodniowo, choć ostatnio zdarzyło się i tak, że w tydzień spadło mi 1,5kg. Nie wiem, ile ważę dzisiaj, bo ważę się co środę, ale wygląda na to, że w tym okresie czasu schudłam 4,6kg.
  • Zmieniłam trochę swój cel - nadal za niezbędne minimum uznaję schudnąć w sumie 10kg (czyli prawie połowa za mną), ale jednak docelowo daję sobie czas nawet do października, jeśli będzie trzeba, aby w sumie schudnąć 15-20kg. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc teraz już raczej celuję w rozmiar 36 niż 38 ;). 
Źródło: http://fit-and-slim.tumblr.com/
Na początku bylam bardzo przeciwna ćwiczeniom, to znaczy doceniałam ich istotność w procesie odchudzania, ale nie miałam motywacji, aby je wykonywać. Jednakże zmusiłam się do niezbędnego minimum i codzienne poranne ćwiczenia (dosłownie 15-20min) weszły mi w nawyk i nie wyobrażam sobie dnia bez chociażby tej odrobiny wysiłku. Poza tym zauważyłam (i nie tylko ja), jak zmienia się moje ciało! W talii zniknęło mi 5cm, w innych miejscach trochę mniej, ale jednak centrymetry giną. Poza tym moje ciało stało się bardziej jędrne i kształtne, Luby nawet stwierdził, że uniósł mi się trochę biust... ;) Zauważyłam, ile dobrych rzeczy wysiłek fizyczny robi dla naszego ciała (i ducha, w końcu wytwarzane w czasie wysiłku endorfiny to radość w najczystszej postaci) i dlatego też od czwartku dzielnie i z ogromnym entuzjazmem wykonuję 30 day shred! :) Oczywiście o shredzie, jak pewnie większośc z Was dowiedziałam się z bloga Urbi, a następnie ze wszystkich kolejnych blogów dziewczyn, które poszły w jej ślady. Kiedy w końcu dotarł do mnie zamówiony przez ebaya sportowy stanik (Shock Absorber, naprawdę polecam, z moim sporym rozmiarem przy wszelkich podskokach NIC się nie rusza!), postanowiłam, że następnego dnia od razu rozpoczynam shreda. Z podekscytowania przed ćwiczeniami obudziłam się nawet przed budzikiem, bo już chciałam ćwiczyć :) Dzisiaj mija 3 dzień levelu 1, mam spore zakwasy, ale satysfakcję i motywację jeszcze większą i mam nadzieję że to mi nie minie. Tak więc po 13 kwietnia spodziewajcie się notki podsumowującej efekty (których to nie mogę się szalenie doczekać)! :)

15 marca 2012

Filmowo i muzycznie, czyli dwa blogi warte odwiedzania :)

Dzisiaj post z serii nieco "reklamowej", choć może lepiej pasuje tu słowo "polecającej" :) I wcale nie chodzi o kosmetyki!



Mój Luby (pora chyba ujawnić jego imię - Rafał :)), o którym nieraz wspominałam w notkach, postnowił pójść poniekąd w moje ślady (hohoho, jak to brzmi) i również założył bloga :). Jego blog nosi nazwę Cinema Panopticum (klik). Na blogu mój Luby pisze krótkie, subiektywne recenzje filmów, oceniając je w skali 1-10. Kilka zdań i już wiecie, czy warto oglądać, czy nie ;). Zachęcam Was do zaglądania, bo wiele recenzji uznaję za nadwyraz trafne (choć są i takie, z którymi się nie zgadzam) i może akurat znajdziecie coś dla siebie na sobotni wieczór, lub też będziecie wiedziały, czego unikać. Recenzowane filmy należą do naprawdę różnych gatunków, od musicalu, poprzez westerny, na dramatach kończąc. Po prostu wszystko, co tylko mój Luby ogląda (a jest tego dużo - filmweb mówi, że obejrzał już 1250 filmów, a nie wszystkie ma ocenione). Ach, i jeszcze jedno - blog w języku angielskim.



Drugi blog, to blog przyjaciela Rafała i mojego znajomego - Grega. Greg również prowadzi bloga po angielsku i ten blog zapewne trafi w gusta znacznie węższej grupy w porównaniu do Cinema Panopticum. Blog nosi nazwę Slice of Music (klik)i zawiera recenzje płyt. Jakich płyt? Głównie ostrzejszych brzmień, ale nie tylko! Przykładowi wykonawcy to gwiazdy światowego metalu i rocka, takie jak Iron Maiden, Metallica Led Zeppelin, ale, uwaga, uwaga, na blogu znajdują się też recenzje np. soundtracków - Greg recenzjował już soundtrack Amelii i Donniego Darko. Polecam wszystkim melomankom, które nie gardzą też gitarowymi brzmieniami i ostrym wokalem ;).

PS: Chcecie poznać pewien paradoks z mojego prywatnego życia? Grega "znam" tyle czasu, co mojego Rafała - wszyscy poznaliśmy się na kanale irc pewnego fanklubu Metalliki. U Lubego od 3 lat (z hakiem) jestem co drugi weekend, często też na dłużej, Greg mieszka max kilka kilometrów od Rafała, a ja go jeszcze nie poznałam osobiście... :D Oczywiście kontakt (gg, sms) utrzymujemy, choć jednak nie tak intensywny jak na początku znajomości ;).

13 marca 2012

Virtual - Rock me baby - cienie do powiek nr 135

Ech, niestety w tym semestrze uczelnia wzięła górę i sprawdza się jeden z czarniejszych scenariuszy - na bloga i inne czynności pozastudiowe brakuje mi albo czasu, albo siły. W weekendy ładuję na maksa akumulatory z Lubym u boku (a wtedy o blogu i całym bożym świecie zapominam), aby jakoś przetrwać te nieprzyjemne i dłuuugie dni na uczelni w tygodniu. Tak więc ze smutkiem ostrzegam, że na blogu mogą pojawiać się przestoje, ale jednak postaram się coś dla Was napisać chociaż raz w tygodniu, a może uda się i częściej...

Dzisiaj mam dla Was recenzję i swatche cieni, które dostałam jeszcze w październiku w ramach prezentu urodzinowego. U mnie cieni nigdy za dość, a ten duecik kusi nas ładnym opakowaniem i pięknym tłoczeniem na powierzchni cienia - mowa o cieniach marki Virtual z serii Rock me baby. Posiadany przeze mnie odcień to 135 - pudrowy róż i grafit/granat.


Cienie należą do sezonowej edycji Rock me baby, jaką wypuściła w okolicach jesieni firma Virtual. Opakowanie cieni jest wykonane z przeźroczystego, solidnego plastiku i ma dość ładną grafikę na wieczku. Jednak mimo nadruku, od razu widać, jakie cienie znajdują się w środku. Oczywiście samo tłoczenie na cieniu jest jeszcze piękniejsze, ale niestety po kilku użyciach niemal nie ma po nim śladu...


Cienie mają dość dobrą konsystencję, powiedziałabym, że standardową. Są jednak dość miękkie i niestety przy odrobinie nieuwagi mogą się osypywać (co widać na swatchu). Jednak łatwo wypracować swoją metodę i unikać tego typu przykrych niespodzianek. Cienie są według mnie całkiem dobrze napigmentowane. Można uzyskać całkiem intensywny efekt, choć z drugiej strony przy blendowaniu (a blendują się bardzo dobrze) kolory ulegają rozmyciu i nieco tracą na intensywności.


Wykończenie cieni, wg opisu producenta, to perła. Moim zdaniem najbardziej trafne jest tu określenie "satynowe". Cienie nie są całkiem matowe, ale też nie błyszczą na powiece. Nie są też jednak "płaskie". Poza tym cienie posiadają brokatowe drobinki. Nie są one nachalne i nie widać ich gołym okiem na powiece, jednak istnieje ich spory minus - nie wiedzieć czemu, o ile cień zostaje na powiekach w trakcie nakładania i w ciągu dnia, o tyle sam brokat opada na policzki i nie daje się zbyt pokojowo usunąć...


Kolory to moim zdaniem bardzo udany duecik. Pierwszy to blady, pudrowy róż. Drugi odcień to wg mnie grafit, ale Idalia nazwała go granatem. Poszłam na kompromis i określiłabym ten kolor jako grafit z domieszką fioletu czy też granatu ;). Wydaje mi się, że swatche bardzo dobrze oddają obydwa te odcienie. Ogólnie mówiąc, kolory   bardzo mi się podobają i są moim stałym zestawem na szybki, delikatny, dzienny makijaż. Przeważnie nakładam róż na całą powiekę, a w załamaniu grafit i w kilka minut cały makijaż jest gotowy.

Co: Virtual, Rock me baby - cienie do powiek nr 135.
Ile: cienie dostałam w precencie, cena wg KWC to 13,50zł / 3,5g
Jak: 6,5/10

7 marca 2012

Kremowy ulubieniec, czyli Isana - Intensywny krem do rąk z 5% urea (mocznikiem)

Aż tydzień się nie odzywałam, ale niestety spełnia się to, co przewidziałam - mój tegosemestralny harmonogram daje mocno w kość (od rana do wieczora na uczelni plus durne okienka), poza tym powoli rośnie ilość rzeczy do zrobienia. Ale nie o tym ma być w tej notce, wynarzekałam i najojczałam się przez ostatnie 2 tygodnie, trzeba powiedzieć sobie dość. Dziś będzie o moim całkowitym ulubieńcu z kategorii kremy do rąk - Isana intensywny krem do rąk z 5% urea.


Krem otrzymujemy w bardzo wygodnej tubce o pojemności 100ml. Może estetyką nie powala, przypomina mi w sumie trochę maść, ale nie można się też do niej przyczepić. Tubka jest dość miękka, więc nie ma problemu z wydostaniem kosmetyku do końca, poza tym ma moje ulubione zamknięcie, czyli nie odkręacną zakrętkę, ale "zatyczkę".
Konsystencja kremu jest dość treściwa, gęsta. Może to niektórych chyba odstraszać, bowiem sprawia wrażenie, jakby krem miał się długo wchłaniać. Jednak nic bardziej mylnego. Wbrew pozorom, jest to jeden z najlepiej wchłaniających się kremów, jakie znam. Przez kilka minut pozostaje na dłoniach, ale wystarczy chwila, aby się niemal całkowicie wchłonął. Czasami wystarczy go po prostu bardzo dobrze wsmarować i od razu możemy wracać do "normalnego" funkcjonowania. Dzięki swojej konsystencji krem jest również całkiem wydajny, bowiem niewielka ilość wystarcza do dokładnego wykremowania całych dłoni.


Zapach kremu ciężko mi nazwać. Wydaje mi się... kremowy ;) Jest on przez pewien czas wyczuwalny, ale moim zdaniem nie jest w żaden sposób nachalny, nieprzyjemny. Jednak mojej (przyszłej) teściowej zapach kremu niestety bardzo przeszkadza, jednak myślę, że to bardzo indywidualna kwestia i nadwrażliwość na zapachy.


A teraz najważniejsze, czyli działanie... Krem ma pewien magiczny składnik, który spotykamy nieraz w aptecznych maściach, a mianowicie mocznik (urea). Nazwa co poniektórych odstrasza, jednak nie ma się czego bać ;). Mocznik ma właściwości silnie nawilżające i z tym krem radzi sobie po prostu fantastycznie! Jest to mój największy wybawca jeśli chodzi o suche, szorstkie czy nawet popękane dłonie. Krem działa błyskawicznie, wystarczy dosłownie kilka aplikacji (czasem nawet jedna, zależy od stanu dłoni), a nasze ręce są jak nowo narodzone. W zimie używam go non-stop, aktualnie po każdym myciu rąk i moje dłonie są aksamitnie gładkie i świetnie nawilżone. Poza tym krem bardzo dobrze radzi sobie także z suchymi skórkami wokół paznokci i zapobiega ich narastaniu dzięki silnemu nawilżeniu. Obok mocznika w składzie widnieją inne bardzo dobre składniki, takie jak masło shea, panthenol czy wosk pszczeli. Wydaje mi się również, że krem przyspiesza gojenie.
Krótko mówiąc - kiedy połączymy tak fantastyczne właściwości i niską cenę, otrzymujemy krem idealny. Ja jeden noszę w torebce, drugi zawsze czuwa na nocnej szafce. Z czystym sumieniem polecam ten krem każdemu!

Co: Isana, Intensywny krem do rąk z 5% urea.
Ile: ok. 5zł / 100ml (do kupienia tylko w drogeriach Rossmann)
Jak: 10/10