30 lipca 2012

Przeżyć lipiec za 50zł - moje podsumowanie.

Pora na kolejne podsumowanie akcji "Przeżyć za 50zł". W czerwcu pobiłam swój osobisty rekord w wydatkach kosmetycznych - miałam zmieścić się w 50zł, a sumę tę przekroczyłam prawie siedmiokrotnie (sic!). O moim epic fail możecie poczytać tutaj.

Oczywiście po takiej zakupowej rozpuście, w lipcu postanowiłam się pilnować. I choć przekroczyłam dozwolony budżet, to zrobiłam to nieznacznie i wydaje mi się, że kupowałam jedynie niezbędne mi rzeczy, lub w bardzo okazyjnych cenach. Zobaczcie same :).


Na samym początku miesiąca wybrałam się do Super-Pharmu, chcąc skompletować dla Was nagrody do rozdania. Przy tej okazji do koszyka wpadły mi 3 rzeczy:

Nr 1: Serum wyszczuplające Eveline - 13,99zł - mój must-have, bo poprzedni balsam Sorayi (klik) właśnie mi się kończył.


Nr 2: Sally Hansen Instant Cuticle Remover - 20,99zł - SP wprowadziło dużą promocję na wszystkie produkty Sally Hansen, a ja na ten preparat czaiłam się od dawna. Cena wyszła niemal taka sama, jakbym chciała zamawiać produkt na Allegro. Stosowałam go do tej pory kilka razy i jestem zachwycona!


Nr 3: Zalotka Max Factor - 20,99zł - Była (jest?) na przecenie chyba już od dwóch miesięcy i zawsze omijałam ją szerokim łukiem, zerkając tylko tęsknie w jej stronę. Tym razem, na spontana, zdecydowałam, że ją kupię. W końcu posłuży mi na dłużej. Prezentuje się bardzo fajnie i równie fajnie podkręca rzęsy ;).

Łącznie w SP wydałam 55,97zł. Czyli przekroczyłam limit o niecałe 6zł. Już myślałam, że uda mi się dotrwać do końca miesiąca (zakupy robiłam 9-ego), ale pod koniec lipca trafiłam do Natury, gdzie zwykle jest mi bardzo nie po drodze. Skuszona super promocjami, kupiłam jeden cień My Secret za 3,99zł (stalowo-szary) oraz krem do rąk Green Pharmcy za 3,59zł, bo poprzedni krem mi się skończył, a lipiec był u mnie miesiącem wyjątkowej pielęgnacji dłoni i paznokci. Te rzeczy niestety nie załapały się na zdjęcia.

Tak więc do kosztów doszło kolejne 7,58zł, co w sumie dało kwotę:

63,55zł.

Budżet przekroczony o 13,55zł, ale i tak jestem z siebie bardzo zadowolona, nie uznaję tego za "fail". Nie kupiłam właściwie nic zbędnego i wszystkich zakupionych rzeczy używam niemal codziennie - poza cieniem My Secret, ale za 4zł grzech nie brać. 

W sierpniu daję sobie chwilę oddechu i nie dołączam do akcji (brałam udział w każdej dotychczasowej edycji, wliczając w to czerwcowy fail :P). Nie zamierzam wydać na kosmetyki więcej niż 75zł, ale to takie moje luźne założenie, nie chcę być po prostu w żaden sposób zobowiązana ;). Mam już zaplanowane zakupy, gdzie kupię parę rzeczy, nad którymi zastanawiałam się od dawna, lub które po prostu mi się kończą - dezodorant, odżywka, pilniczek do paznokci, krem do rąk, farba do włosów, olej do włosów itp. W Rossmannie pewnie zostawię ok. 50zł właśnie na "niezbędniki", ale zostawiam sobie ok. 20zł marginesu swobody, na jakieś 'widzimisię' ;).

28 lipca 2012

Smerfy na wesoło, czyli mój obecny mani - Golden Rose Paris 204 i Circus Confetti od Essence.

Na sam początek mała uwaga co do tytułu - cóż, nie wiem, czy Smerfy kiedykolwiek są nie "na wesoło", no ale chciałam podkreślić wyjątkową wesołość tego mani ;). Poza tym - Siostra jednak nie wzięła aparatu na wyjazd, więc blog nie ucierpi i będą recenzje na bieżąco :).


Bazowy kolor to lakier Golden Rose z serii Paris, którą notabene bardzo lubię, o numerze 204. Lakier przywędrował do mnie w rozdaniowej paczce od Jamapi (całość do wglądu tutaj). Muszę przyznać, że obecnie w swojej kolekcji chyba mam najwięcej niebieskich lakierów, choć nie szaleję za nimi za bardzo :D. Kiedyś kupiłam dwa, potem doszły jeszcze dwa, potem dostałam jeden w BlogBoxie no i teraz jeszcze rozdanie. Ale nie narzekam, każdy jest inny! ;)


204 to bardzo smerfowy odcień. Intensywny, kremowy niebieski, dla niektórych może bardziej błękitny. Zdjęcia dość dobrze oddają jego kolor, choć w rzeczywistości jest nawet jeszcze bardziej nasycony i intensywny. Na niego nałożyłam jedną warstwę rozsławionego już topa od Essence, czyli Special Effect Topper 02 Circus Confetti

Co do samego lakieru Golden Rose, jest jak reszta z tej serii - pojemność 11ml, ma wąski, ale dość wygodny w obsłudze pędzelek. Konsystencja jest dość rzadka, ale nie nadmiernie lejąca, choć trzeba uważać, żeby nie nabrać za dużo lakieru. Do krycia potrzebuje dwóch warstw, schnie dość mozolnie, ale tragedii nie ma. Trwałość ciężko mi ocenić, bo zawsze na wierzch nakładam topcoat - obecnie stosuję Akrylową Moc od Killys i nie wiem, czy to konkretnie jego zasługa, ale lakier trzyma się bez uszczerbków już 3ci dzień, a u mnie to bardzo dobry wynik, biorąc pod uwagę mycie naczyń, codzienne przysznice, ćwiczenia, a nawet łupanie pistacji! Szczególnie to ostatnie było dużym wyzwaniem dla paznokci, a lakier ani drgnął.



Ogólnie jestem całkiem zadowolona z tego manicure, taka wakacyjno-optymistyczna odmiana po miesięcznej kuracji odżywką Eveline, kiedy moje paznokcie koloru nie uświadczyły ;).

26 lipca 2012

Przyjaciel kobiety, czyli serum do biustu Eveline.

Rozkręciłam się ostatnimi czasy z blogowaniem, a tu niestety Siostra zrobiła mi psikusa, na którego jej teoretycznie pozwoliłam - zabrała aparat na wakacje... Później ja wyjeżdżam, miniemy się, i aparat dostanę w swoje ręce dopiero ok. 17 sierpnia... Mam jednak kilka zapasowych zdjęć na komputerze, więc mam nadzieję, że blog nie ucierpi bardzo na tym aparatowym konflikcie. Jeśli jednak tak się stanie, przepraszam! 

Dziś przedstwię Wam mojego różowego towarzysza, z którym mam do czynienia z mniejszymi lub większymi przerwami od stycznia tego roku - Superskoncentrowane serum modelujące do biustu Total Push-up Effect od Eveline. Nazwa totalnie zabójcza, no nie? :D


Serum zaczęłam regularnie używać na początku mojego odchudzania, potem miałam ok. 2 miesiace przerwy i teraz znów staram się być regularna i używać go minimum 1 raz dziennie. Stwierdziłam, że serum jest mi niezbędne do "profilaktyki odchudzaniowej" - biust mojej Siostry bardzo ucierpiał podczas odchudzania, ja wolałabym czegoś takiego uniknąć. I mimo, że centymetry z biustu oczywiście mi poleciały, z serum jestem zadowolona. Więcej szczegółów poniżej.

Serum dostajemy w dość ładnej, różowej tubce, która mieści 200ml produktu (150ml + 50ml gratis, ale ten gratis jest zawsze ;)) w cenie ok. 11-14zł. Ma biały kolor i żelowo-kremową konsystencję, mnie przypomina nawet odrobinę coś w kierunku żelowego musu. Bardzo łatwo się rozprowadza i dość szybko wchłania. Zapach jest bardzo delikatny i kobiecy, dość szybko znika po nałożeniu. Serum jest wydajne, jako że stosujemy je tylko na biust - przy regularnym używaniu spokojnie wystarcza na jakieś 2-3 miesiące.


Co do działania... Wg testu samooceny na wybranej grupie kobiet, dzięki serum uzyskamy takie efekty:
  • Wymodelowany i ujędrniony biust - do 100%;
  • Wypełnione i powiększone piersi o ok. 2cm - do 75%;
  • Elastyczna i gładka skóra - do 100%.
Zanim przejdę do opisywania moich efektów, zaznaczam, że należę do tych "hojnie obdarzonych" - przed odchudzaniem mój biust miał rozmiar 75FF, w trakcie - jakieś 70D. Moim zdaniem nie można mieć zbyt dużych oczekiwań co do takich kosmetyków - biust nam cudownie nie podskoczy w górę i nie urośnie o dwa rozmiary miseczek. Ale, o dziwo, producent jednak spełnia wiele z obietnic. Przy regularnym używaniu serum biust z pewnością staje się bardziej jędrny, a skóra elastyczna. Da się zauważyć także wypełnienie do pewnego stopnia (ale nie o 1 rozmiar, jak obiecuje producent), biust nabiera lepszych kształtów. Powiększenia nie zauważyłam, podniesienie niewielkie, ale jest. Jednak na pewno kondycja mojego biustu nie pogroszyła się, co często zdarza się przy odchudzaniu. Mogę nawet powiedzieć, że ogólny stan uległ poprawie, zauważalnej dla mnie i Lubego ;). Serum jest delikatne, nie powoduje żadnych "efektów ubocznych" takich jak pieczenie czy uczucie chłodu/ciepła. Jest tylko jeden minus - czytałam, że wiele dziewczyn zapycha i mają wysyp na dekolcie. Ja serum stosuję głównie na piersi, na dekolt jedynie odrobinkę i nie zauważyłam u siebie tego problemu.


Jako ciekawostkę dodam, że serum otrzymało nagrodę Prix de Beaute Cosmopolitan 2010. Poza tym, przy aplikacji serum, chcąc niechcąc, wykonujemy masaż, który sprzyja samokontroli przy profilaktyce raka piersi - ja sama o samobadaniu często zapominam, za to aplikując serum zawsze kontroluję co i jak, co jest dodatkowym plusem.

Podsumowując, uważam że serum to bardzo dobry produkt w swojej kategorii, do tego wydajny, niedrogi i łatwo dostępny. Stosowałam kiedyś podobne serum Perfecty, ale nie przyniosło oczekiwanych efektów. Polecam wszystkim, niezależnie od rozmiaru :).

21 lipca 2012

Soraya Piękne Ciało - Balsam do ciała Model Skin - wyszczuplająco-antycellulitowy

Nie tak dawno temu drogeryjne półki zostały "zaatakowane" przez balsamy do ciała w dość uroczych opakowaniach. Mowa oczywiście o balsamach do ciała Sorayi z serii Piękne Ciało, które zostały ubrane we wdzięczne tubki w kolorze pudrowego różu, upstrzone kropeczkami i rysunkami w kobiecym stylu - gorsetem, torebką czy też butem na obcasie. 

Balsamy występują w różnych rodzajach i kosztują ok. 13-15zł:
  • Silk Touch - wygładzająco-nawilżający;
  • Sunny Touch - poprawiający koloryt skóry;
  • Celebrity - rozświetlająco-nawilżający;
  • Model Skin - wyszczuplająco-antycellulitowy.


Ja sama skusiłam się na Model Skin - wyszczuplająco antycellulitowy, w związku z ciągle trwającą dietą. Wcześniej testowałam m.in. typowo wyszczuplające sera Eveline czy Perfecty i na samym początku muszę zaznaczyć, że moim zdaniem balsam Sorayi to nieco inna kategoria.

Wspominałam już o opakowaniu - jest to jasnoróżowa tubka, przyozdobiona dość przyjemną, choć dla niektórych pewnie ciut kiczowatą grafiką w groszki. Taki styl pin-up, bardzo dziewczęcy i nieco figlarny. Tubka jest wykonana z miękkiego plastiku, więc nie ma problemu z wydobyciem balsamu do końca. Zamykanie lubi się czasem zaciąć, ale jest szczelne i dość wygodne.


Balsam ma dość lejącą konsystencję. Jest biały i dość rzadki, ale znów nie za bardzo. Łatwo się rozprowadza i szybko wchłania. Jedynie, jeśli nałożymy go na nieco wilgotną skórę, wymaga dłuższej chwili wcierania, ale tak chyba jest przy każdym balsamie.

Zapach jest bardzo przyjemny. Delikatny, słodkawy, ciężko mi go sprecyzować. Chyba dominuje tutaj malina, ale też kilka innych słodkich, ale nie ciężkich nut. Zapach bardzo przypadł mi do gustu. Jest wyraźnie wyczuwalny przy wcieraniu, ale w kilkanaście minut po nałożeniu raczej znika z naszej skóry, co w niektórych sytuacjach jest plusem - nie musimy się martwić, że będzie się "gryzł" z perfumami. 

Najważniejsze, czyli samo działanie. Cóż, jak pisałam na początku, to nie jest rodzaj "laseru" a'la Eveline, który naprawdę dobrze wyszczupli i ujędrni nasze ciało. Stosowałam  go raz dziennie, starając się być regularną, choć zdarzały mi się dni "off". Balsam ma moim zdaniem przede wszystkim działanie nawilżające i wygładzające. Nie zadowoli może bardzo suchej skóry, ale u mnie sprawdził się nieźle w kwestii nawilżania. Skóra jest bardzo miękka, wygładzona, aksamitna w dotyku. Jeśli chodzi o ujędrnianie, tu też spisuje się nieźle, choć nie jest to oszałamiający efekt. A jeśli chodzi o kwestię wyszczuplania i antycellulitowości, bo w końcu to główne zdania balsamu... cóż, tutaj jest chyba kiepsko. Balsam stosowałam ćwicząc regularnie i dbając o jedzenie, ale cellulit nie zmniejszył się nic a nic. Wyszczuplanie? Cóż, uznaję, że chyba żaden balsam nie wyszczupla sam z siebie i jest to tylko chwyt marketingowy. Wyszczuplania jako takiego też nie było. 


Podsumowując, polecam do przetestowania, ale nie dla tych, które liczą na naprawdę antycellulitowy i wyszczuplający efekt. Balsam ma bardzo ładny zapach i jest przyjemny w stosowaniu. Skóra jest lekko ujędrniona, wygładzona, miękka i nawilżona, jednak dodatkowych efektów-cudów nie ma. Ja sama może kupię go kiedyś jeszcze raz, chociażby dla zapachu ;).

19 lipca 2012

Jillian Michaels vs. Ewa Chodakowska - moje subiektywne porównanie.


Ostatnio na blogach aż huczało od postów dotyczących ćwiczeń Ewy Chodakowskiej, jakie były dołączane do miesięcznika Shape (tzw. Skalpel i Killer). Ja sama od kilku miesięcy ćwiczę przy treningach Jillian Michaels. Z ciekawością czytałam każdy wpis o ćwiczeniach Ewy, aż z czasem sama postanowiłam zrobić sobie mini przerwę od Jillian, z którą ćwiczę prawie dzień w dzień od marca, i sprawdzić, co takiego przygotowała dla nas "ta cała Chodakowska". Sprawdziłam, kilka razy wyraziłam swoją opinię w komentarzach na innych blogach i postanowiłam zrobić swoje własne subiektywne porównanie obydwu trenerek. Od razu ostrzegam, że będzie to dłuuugi post i kieruję go do zainteresowanych tematem ;).

Specjalistką od ćwiczeń nie jestem, nadal nieco bardziej przypominam flaczka niż atletkę, no ale jednak od stycznia regularnie ćwiczę (regularnie tzn. 5-6 razy w tygodniu, czasami robiąc kilkudniowe przerwy, np. ze względu na przeziębienie czy gorący okres na uczelni). Od marca ćwiczę właściwie tylko z Jillian Michaels i wydaje mi się, że jednak już sporawe pojęcie o treningach mam.

Najpierw trochę o Jillian. Jeśli ktoś jej nie zna, może poczytać conieco o niej na jej oficjalnej stronie. W skrócie - jest trenerką personalną, napisała kilka książek, prowadziła w USA dość popularny program The Biggest Loser, brała udział w wielu amerykańskich talk-show i innych, jako specjalista od zdrowego trybu życia. Poza tym ma zapędy w kierunku psychologii i medycyny, o ile dobrze pamiętam. Stworzyła, i nadal tworzy, wiele programów treningowych:
  • 30 Day Shred
  • Ripped in 30
  • Banish Fat Boost Metabolism
  • 6 week 6-pack
  • Extreme shred & shred
  • Kickbox FastFix
  • Killer Buns & Tights
  • No More Trouble Zones
  • Body Revolution
Ja sama mam za sobą Shreda i Ripped in 30, dziś pierwszy raz trenowałam z Banish Fat Boost Metabolism, od jutra mam zamiar zacząć cykl 6 Week 6-Pack, Killer Buns & Tights (oglądałam je już na sucho nawet więcej niż raz :P) oraz właśnie kontynuować BFBM.

Same ćwiczenia w każdym programie są baaardzo różnorodne, każdy trening ma specyficzne ćwiczenia, choć niektóre powtarzają się to tu, to tam. Jillian kładzie nacisk na trening interwałowy. Kiedy czujesz, że serce zaraz wyskoczy ci z klatki piersiowej, a płuca ci pękną, Jillian obiecuje, że męka potrwa jeszcze tylko chwilkę. I jest to prawda, bowiem ćwiczenia zawsze są zorganizowane tak, aby po tych najbardziej wymagających pojawiły się inne, przy których rytm serca się unormuje, a my złapiemy oddech. Za to ją uwielbiam, wierzę jej, kiedy mówi, że dam radę i muszę wytrzymać jeszcze tylko odrobinkę.

Przejdźmy do Chodakowskiej. Jest polską trenerką, możecie o niej poczytać na jej oficjalnej stronie lub na (kipiącym słodyczą) profilu na facebooku. Wiele z Was może zarzucić mi stronniczość, bowiem zdecydowanie jestem po stronie Jillian. Jednak na samym początku zaznaczyłam, że to moja subiektywna opinia i nikt nie musi się z nią zgadzać.

Chodakowską znam z jej Shape'owych treningów, czyli tzw. Skalpela (płyta pierwsza, zatytuowana "totalna metamorfoza" i Killera (płyta druga, zatytuowana "spalanie i modelowanie"). Do samych ćwiczeń nie mogę się przyczepić. Skalpel skupiony jest na modelowaniu ciała i wyrabianiu mięśni. Ewa poświęca tyle samo uwagi każdej partii ciała, no, może ciut więcej nacisku kładzie na dolną niż górną część ciała. Killer składa się głównie z ćwiczeń cardio (czyli aerobowych, takich jak bieganie czy skakanie) oraz z ćwiczeń zasadniczych, jak ona to nazywa. Obydwa treningi na pewno odpowiednio działają na organizm i przynoszą efekty, co widać po relacjach wielu dziewczyn. Mięśnie pracują, pot się leje i teoretycznie wszystko jest pięknie...

...teoretycznie. Tutaj zaczynają się schody. W moim porównaniu postanowiłam skupić się na 3 aspektach, które najbardziej rażą mnie w oczy.

1. Sposób bycia - to jest sprawa najbardziej subiektywna. Jillian jest osobą żywiołową, energiczną, czasami twardą, jednak zawsze koniec końców wspierającą swoją "ofiarę". Krzyczy, skacze, śmieje się, przedrzeźnia - ale ja to lubię. Krzyczy, mobilizując, kiedy ja mam ochotę wcisnąć pauzę, a kiedy w końcu wykonam ćwiczenia tak, jak trzeba, zawsze czekają mnie pochwały ;). Chodakowska jest inna. Słodka od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy, słodko-spokojnym tonem odlicza, mówi swoje stałe "wdech-wydech" i czasem strzeli jakieś motywujące zdanie czy słówko o postawie w danym ćwiczeniu. Też czasem powie coś w stylu "wytrzymaj" czy "świetnie", ale wydaje mi się to sztuczne i przesłodzone...

2. Treningi - część werbalna - przez ten skrót myślowy mam na myśli to, CO mówią do nas trenerki. 
 Jillian wydaje mi się przede wszystkim profesjonalna. Słynie ze swoich pogadanek motywacyjnych, które na mnie dobrze działają, ale nie każdemu przypadną do gustu. Prowadząc swoje treningi dba o to, aby ćwiczący był jak najlepiej o wszystkim poinformowany. Między frazesami takimi jak "You can do this" czy "No pain, no gain", na bieżąco informuje o wykonywanych ćwiczeniach. Mówi, jak je robić, jeśli są dla nas za trudne. Jak podnieść sobie poprzeczkę. Dokładnie wyjaśnia, jak oddychać przy (prawie) każdym ćwiczeniu. Tłumaczy, jak dokładnie powinnaś ułożyć ciało, gdzie powinna znajdować się twoja kostka, kolano, miednica, kark. Tłumaczy, które mięśnie pracują i w jaki sposób. Dzięki temu nie mam poczucia, że okej, robię coś, pot się ze mnie leje, ale w sumie to nie wiem, co dzieje się z moim ciałem. Wręcz przeciwnie. Dzięki Jillian poznałam dobrze swoje ciało, mięśnie i możliwości, jakie w nich tkwią. Jillian ciągle powtarza, że w treningach chodzi o coś więcej, niż o ładne ciało. Chodzi o odnalezienie w sobie nowej, lepszej energii, o zadbanie o siebie samą - o swoje ciało i psychikę. Brzmi banalnie? Może. Ale jednak jest w tym prawda. 
O Chodakowskiej za dużo napisać nie mogę, bowiem ona sama mało mówi. Zdecydowanie za mało. Fakt, przypomina o napinaniu mięśni brzucha przy skalpelu i może raz przy killerze. Od czasu do czasu przypomni rytm oddychania. Ale podczas całych dwóch programów treningowych może 3 razy wspomina o poprawnym wykonywaniu ćwiczeń. Nie tłumaczy, tak jak Jillian, jak ustawić poszczególne części ciała przy danym ćwiczeniu, jak modyfikować ćwiczenia, jeśli są dla nas za trudne. Jedynie w killerze mówi, że jeśli nie mamy siły skakać czy biec, możemy przejść do marszu. Największy minus Ewa zarobiła sobie u mnie gdy pierwszy raz wykonywałam skalpel i doszłam do części dot. mięśni brzucha. To był koszmar. Dostałam okrutnych skurczy karku, naprawdę bolesnych, a pracy brzucha nie czułam przy tym prawie wcale. Przy Jillian, przy wykonywaniu naprawdę wielu ćwiczeń na brzuch, kark nie zabolał mnie nigdy, ani raz. Przy drugim skalpelu trzymałam głowę inaczej, tak jak trzeba - broda do góry, patrzyłam prosto w sufit, ale kark bolał nadal, choć dużo mniej. A jestem pewna, że robiłam wszystko poprawnie. Okej, ćwiczenia Ewy może są dobre, ale do choinki, skoro skalpel to program dla początkujących, to powinna przy nim wyjaśnić takie podstawy, jak pozycja głowy i karku przy brzuszkach! To wg mnie naprawdę karygodny błąd. Jest za to jedno podobieństwo do Jillian - Ewa też mówi, że chodzi o piękno psychiczne, a nie fizyczne, ale brzmi to jakoś banalniej no i nie mówi ona tego w czasie treningów, ale bardziej na profilu facebookowym.

3. Treningi - część fizyczna - tutaj mam najmniej do zarzucenia zarówno Ewie, jak i Jillian. W sumie o tej kwestii pisałam niejako już wcześniej. Jillian stawia na różnorodność, dane ćwiczenie powtarzane jest (w każdym z programów) dość krótko i pojawia się max. 2 razy podczas jednego treningu. Cały czas coś się dzieje, co chwilę coś nowego, a my nie mamy czasu się znudzić wykonując dane ćwiczenie. Swoje treningi Jillian zaczyna od rozgrzewki, kończy rozciąganiem i chwilą odpoczynku. U Ewy jest znów nieco inaczej i moim zdaniem gorzej. Rozgrzewka jest, rozciąganie jest. Ale obydwa treningi, a już szczególnie killer, wydają mi się monotonne i nudne. Skalpel to ciąg różnych ćwiczeń, ale ilość powtórzeń na każdego z nich jest niekiedy wg mnie zbyt duża no i jednak jest jakoś tak... banalnie, choć mięśnie porządnie pracują, to muszę przyznać. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale u Jillian (opierając się na Shredzie i Ripped in 30) jest zawsze różnorodnie - tu ręce, tu nogi, tu brzuch, tu znów ręce, potem jeszcze raz ręce, a potem nogi. A u Chodakowskiej wszystko po kolei - ręce, nogi, pupa, brzuch. Nudno :P. W killerze natomiast to już koszmar. Część cardio (to całe bieganie i podskoki) faktycznie mocno męczy i podnosi rytm serca, ale przy tym jest... nudna! Wiem, powtarzam się jak cholera, ale to prawda. Cardio to nie tylko pajacyki i trucht, taka trenerka powinna to wiedzieć. Ja przy długim wykonywaniu ciągle tych samych ćwiczeń - bieg, skok, bieg, skok, bieg, skok - dostaję skurczy od tej monotonii. Jillian (program BFBM, też skupiony na cardio) prowadzi 50-cio minutowy trening, właściwie ciągle tylko cardio, a ćwiczeń jest tam tyle, że hoho! Nie ma mowy o nudzie i powtarzającym się w nieskończoność truchcie. 

Podsumowując... Same chyba wiecie, kto wg mnie niezaprzeczalnie wygrywa ;) Oczywiście Jillian Michaels. Wydaje mi się być przede wszystkim bardziej doświadczona, profesjonalna. Mówi o pracy mięśni, tłumaczy co i jak, nie pozwala na nudę i bardzo motywuje. Ewa przy niej to grzeczna dziewczynka, która nadrabia wszytko uśmiechem i choć sama pewnie ma dużo wiedzy, nie bardzo potrafi się nią podzielić. W jej treningach brakuje mi motywacyjnego kopa, zmuszającego do działania (choć wiem, że na niektóre dziewczyny działa bardzo motywująco), a jej słodkość przyprawia o mdłości. No i przede wszystkim - ona nic nie mówi o pracy mięśni, o poprawności wykonywanych ćwiczeń i o modyfikacjach dla osób mniej/bardziej zaawansowanych. Dlatego też zostaję przy Jillian, a treningi Ewy będę robić od czasu do czasu, bo mimo wszystkich wad, biorąc pod uwagę tylko ćwiczenia, są całkiem dobre. Poza tym Jillian szczerze polubiłam, czuję z nią pewną więź. Daje mi dużo ważnych informacji i motywacji, jest autentyczna. Ewa wydaje się być wg mnie taka... "wyreżyserowana", niezbyt prawdziwa.

Oczywiście każdy lubi co innego i najważniejsze jest, żeby po prostu robić coś w kierunku zdrowego trybu życia. Jeśli część z Was woli Chodakowską, oczywiście jak najbardziej to akceptuję i popieram ćwiczenia z jej programem. Miałam na celu wskazanie pewnych różnic oraz plusów i minusów, a może akurat skłonię którąś z Was do zainteresowania się Jillian i trenowania razem z nią ;).

Jeśli będziecie mieć jakiekolwiek pytania lub zastrzeżenia, zapraszam do dyskusji w komentarzach!

EDIT (6.09.12r.) - Nie chcę edytować całego posta, ponieważ nadal zgadzam się z nim w dużej mierze, jednak po lepszym zapoznaniu się z ćwiczeniami Ewy z drugiej i trzeciej płyty dołączonej do "Shape'a", coraz bardziej przekonuję się do jej treningów. Jako osoby  nadal jej nie lubię, jednak nie mogę nie przyznać racji, że jej treningi są dobre. Może monotonne, ale jednak wyciskają siódme poty no i u wielu dziewczyn efekty są bardzo dobre. Niektórym nawet pozazdrościłam i dlatego też dałam sobie postanowienie, aby we wrześniu ćwiczyć regularnie z Ewą (na przemian killer i petarda) i zobaczę, jakie efekty to u mnie przyniesie.

Równocześnie chciałam przeprosić, jeśli dla niektóych osób mój atak wobec Ewy Chodakowskiej był zbyt agresywny. Nie chciałam obrazić jej osoby, a jedynie wskazać minusy, które przeszkadzają mi w jej treningach - w końcu miało to być subiektywne porównanie treningów Michaels i Chodakowskiej. Przyznaję jednak, że treningi Ewy z płyty na płytę są moim zdaniem coraz lepsze, a Ewa chyba uczy się na błędach i podczas video zaczyna więcej tłumaczyć, za co ma u mnie spory plus. 

18 lipca 2012

Nowy wygląd bloga! :)

Po dwóch dniach mniejszych i większych męczarni, w końcu udało się zrobić nowe wdzianko dla bloga :). W tym miejscu należą się ogromne podziękowania dla mojego Lubego (:*), który wykazał się ogromną cierpliwością i skwapliwie realizował każdy z moich pomysłów, inicjując też własne (np. przyciski "bloglovin", "facebook" itp. w menu bocznym). Head jest również jego dziełem, począwszy od samego pomysłu, na realizacji skończywszy. Jedynie zdjęcie pędzla jest mojego autorstwa.

Całokształt bardzo przypadł mi do gustu :). Zmiana od dawna chodziła mi po głowie, ale nie wiedziałam, w którym kierunku pójść. Ten wygląd bardzo mi się podoba i czuję, że zagości tu na długo. Wiem, że to "kolejny biały blog", ale takie po prostu uznaję za przejrzyste i czytelne, zawsze mi się podobały, więc czemu nie zrobić takiego u siebie? ;)

Czekam z niecierpliwością na Wasze komentarze! Jak Wam się podoba ta metamorfoza? Zmieniłybyście coś jeszcze? Coś dodały, coś odjęły? :>

17 lipca 2012

Perfecta SPA - Kakaowe regenerujące masło do ciała plus kilka słów o jego marcepanowym bracie.

Jakiś czas temu miałam okazję zużyć dwa masła do ciała z serii Perfecta SPA (DAX Cosmetics). Pierwsze z nich było kakaowe i dostałam je jeszcze jesienią na urodziny. Głównym zdaniem masła miała być regeneracja. Drugie masło, jakiego używałam, było marcepanowe i miało przede wszystkim wygładzać. Nie poświęcę mu jednak osobnej recenzji, ponieważ moim zdaniem obydwa te produkty działały niemal w identyczny sposób. Tak więc będzie to niejako recenzja zbiorcza czy też porównawcza ;).


Uwielbiam masła do ciała i stosuję je niemal po każdej kąpieli czy prysznicu. Głównym kryterium przeważnie jest dla mnie... zapach. Masło kakaowe miało przyjemny, otulający zapach czekolady. Marcepanowe pachniało jak marcepan ;), był to dość specyficzny zapach, ale również przyjemny. Zapach utrzymywał się na skórze dość długo, czasem nawet jeszcze na drugi dzień.

Jeśli chodzi o "zadania specjalne", takie jak regeneracja czy wygładzanie, ciężko mi to ocenić. W sumie nie widziałam różnicy między masłami. Obydwa dość dobrze nawilżały skórę i sprawiały, że była miękka w dotyku. 


Masła mają treściwą, gęstą konsystencję, która faktycznie nieco przypomina miękkie masło. Dobrze rozprowadzały się na skórze i w miarę szybko wchłaniały. Po kilku minutach można już bez obaw się ubierać. Wydajność była całkiem niezła, jedno opakowanie wystarczyło mi na około 1,5 miesiąca przy stosowaniu ok. 5 razy w tygodniu (nie zawsze na całe ciało, czasem masłem smarowałam tylko nogi). 


Opakowanie może nie powala estetyką, ale jest bardzo wygodne w użyciu. Jest to słoik, z którego bez problemu można wydobyć masło i zużyć je do samego końca.

Podsumowując, uważam te masła za bardzo przyzwoite produkty i może jeszcze kiedyś do nich wrócę. Lubię je za zapach, konsystencję i działanie, jednak znając siebie, ciągle będę szukać jakichś fajnych nowości do testów i do tych maseł już nie wrócę ;).

15 lipca 2012

Urodzinowe rozdanie! :) - ZAKOŃCZONE!

Niedawno mój blog obchodził swoje pierwsze urodziny. Chciałam podziękować Wam za ten wspólnie spędzony czas i dlatego też postanowiłam zorganizować dla Was urodzinowe rozdanie! :)

Chciałabym przede wszystkim podziękować tym z Was, które towarzyszyły mi do tego czasu - czy to jedynie obserwując, czy również komentując moje posty. Dlatego dla dotychczasowych czytelniczek zarezerwowałam dodatkowe losy w rozdaniu.

Mam nadzieję, że nagrody okażą się dla Was interesujące. Starałam się wybrać kosmetyki spośród tych dobrych i w miarę nowych na rynku :). Oto, co przygotowałam:


- Dairy Fun, Musujące kule do kąpieli;
- Joanna, Peeling wygładzający z ekstraktem z bzu;
- Essence, LE Ready For Boarding, Lip & Cheek Creme;
- Delia, Lakier do paznokci Coral Prosilk, nr 145;
- Carmex, Balsam do ust w tubce o zapachu jaśminowej zielonej herbaty;
- Beauty Formulas, Mango - maseczka z minerałami z Morza Martwego - ukojenie i oczyszczanie;
- Beauty Formulas, Chocolate - odżywcza maseczka głęboko oczyszczająca - nawilżanie i regeneracja.

Co trzeba zrobić, aby wziąść udział w rozdaniu?
- Zostawić pod tą notką komentarz według wzoru zamieszczonego poniżej.
- Warunkiem koniecznym jest publiczne obserwowanie mojego bloga.

Dodatkowe losy można zdobyć poprzez:
- Polubienie mojego bloga na facebooku (klik) +1 los;
- Dodanie mojego bloga do blogrolla + 1 los;
- Napisanie osobnej notki o rozdaniu na swoim blogu + 1 los. Informacje na blogach poświęconych tylko rozdaniom nie będą brane pod uwagę;
- Udostępnienie informacji o rozdaniu na swojej tablicy na facebooku (link do tego statusu uzyskacie, kilkając na czas udostępnienia statusu) + 1 los;
- Obserwatorzy do dnia dzisiejszego, tj. 15 lipca (355 obserwatorów, ostatnia to stachurka20) otrzymają ode mnie dodatkowy los;
- Osoby biorące czynny udział w życiu bloga dostaną ode mnie jeszcze jeden dodatkowy los.
W sumie można dostać aż 6 losów :)

Kilka dodatkowych zasad i informacji:
- Organizatorką rozdania jestem ja, Ev, właścicielka bloga Kot w kosmetyczce.
- Jestem również 100% fundatorką nagród.
- Rozdanie trwa od dzisiaj -  przez dokładnie miesiąc, czyli od 15 lipca do godziny 23:59 15 sierpnia 2012 roku.
- Wyniki zostaną ogłoszone w przeciągu 3 dni od zakończenia rozdania.
- Osoba, która wygra rozdanie, zobowiązana jest do odpowiedzi na maila z informacją o wygranej w przeciągu 72 godzin od ogłoszenia wyników. W przypadku braku odzewu, nagroda zostanie rozlosowana ponownie.
- Wysyłam tylko na teren Polski.
- Aby wziąść udział w rozdaniu musisz mieć ukończone 18 lat lub posiadać zgodę rodziców/opiekunów prawnych na udział w nim.
- Osoby, które po zakończeniu rozdania usuną mnie z obserwowanych zostaną wpisane na czarną listę.

Wzór do zgłoszeń:
Obserwuję jako: ...
E-mail: ...
Lubię na fb: TAK/NIE - jeśli tak, podaj imię i pierwszą literę nazwiska;
Blogroll: TAK/NIE - jeśli tak, podaj adres bloga;
Notka o rozdaniu: TAK/NIE - jeśli tak, podaj adres;
Info na fb: TAK/NIE - jeśli tak, podaj link do statusu;

Zapraszam do zabawy i życzę powodzenia! :)

12 lipca 2012

Paaaaczki! *,*

Jeśli ktoś miałby wybrać jedną rzecz, którą bezwzględnie wszystkie uwielbiamy, wydaje mi się, że byłyby to... paczki :) Każda kryje w sobie swojaką niespodziankę i zawsze towarzyszy nam dreszczyk emocji, kiedy w końcu podpisujemy kwitek przy listonoszu, a potem w ruch idą nożyczki lub same dłonie i rozrywamy pudełko, ciekawe tego, co czeka na nas w środku (nieważne, że zawartość znamy - co innego znać z obrazka, co innego zobaczyć na żywo!).

Dziś listonosz przyniósł mi dwie paczuszki, obydwie kosmetyczne. Pierwsza to cudowna nagroda z rozdania u Jamapi. Jak nagrody prezentują się na jej zdjęciach, możecie zobaczyć tutaj. Miałam to szczęście, że poprzednio wylosowana osoba nie przesłała Jamapi adresu ;). Za drugim razem machina losująca wybrała mnie, i całe szczęście! :D Oto, co padło moim łupem:




Hojnie, prawda? ;) A poiniżej szczegółowy spis:
- Złocisty żel pod prusznic Avon - ma w sobie sporo złotych drobinek, jutro pod prysznicem będzie miał debiut ;);
 - Szampon do włosów farbowanych Furterer - od dawna byłam ciekawa tej firmy, czekam na farbowanie (na początku stycznia) i szampon pójdzie w ruch;
 - Płyn micelarny do własnego wyrobu Archipelag Piękna - zestaw małego chemika :D Na testowanie go poczekam do jesieni;
 - Peeling myjący Joanna Naturia Truskawka - pachnie cudownie, na razie mam otwarty jeden peeling z Joanny, ale jak tylko go wykończę, z chęcią zużyję ten :);
 - Serum antycellulitowe Avon - odchudzanie nadal w toku, więc takie wspierające mazidło na pewno się przyda. Jednak na razie ledwo co zaczęłam dużą tubkę serum Eveline, więc to pewnie trochę poczeka na swoją kolej;
 - Oliwkowy krem na dzień AA Therapy - mój obecny z Alterry właśnie się kończy, bardzo lubię kosmetyki AA i z chęcią przetestuję ten krem;
 - Oliwkowy krem pod oczy AA Therapy - miałam kiedyś inny krem pod oczy AA i był genialny, mam nadzieję, że jego "brat" będzie równie dobry;
 - Lakier do paznokci Golden Rose - śliczny, głęboki, błękitno-niebieski lakier. Mam dużo niebieskości, ale takiej jeszcze nie, w dodatku uwielbiam lakiery z tej serii;
 - Kokosowo-limonkowy balsam do ust - uwielbiam balsamy do ust! Ten jest bardzo przyjemny, a jego zapach - nieziemski! Pachnie jak pinacolada, mój ulubiony drink :D

Druga paczuszka przywędrowała do mnie z baaardzo daleka i nosiła na sobie tajemnicze chińskie znaczki - to paczka z Hongkongu :) A w niej wygrane na aukcji na eBay'u pod koniec czerwca (całkowicie o niej zapomniałam :P) dwa "jajeczka", czyli podróbki BeautyBlendera. Nie wiem nawet, czy można je nazwać podróbkami, to raczej daaaaleeeecy kuzyni słynnego jajka. Niebiescy i o nieco innym kształcie. Na BB ciągle żal mi pieniędzy, ale kiedy za niecałe 14zł udało mi się upolować podwójną aukcję, to postanowiłam zaryzykować, tym bardziej, że wiem, że u niektórych osób taka podróbka się sprawdziła całkiem nieźle. Jestem świadoma, że pewnie do BB im daleko, ale jako że oryginalnego różowego jajeczka nie znam, nie będzie mi tak strasznie żal, jeśli efekt nie będzie piorunujący - nie poczuję różnicy. Poza tym to tylko 14zł (wysyłka za darmo) ;).

 

Wczoraj przywędrowała do mnie także paczuszka z Allegro, jednak produkty nie załapały się na zdjęcia. Kupiłam pierścionek-kotka, dwa zestawy spinek-spiralek do robienia koka (jedne "solo", jedne z perłą) oraz wypełniacz do koka. Planuję zrobić kok na wesele, na które idę w sierpniu. Obawiałam się, że moje włosy są jeszcze za krótkie, jednak wypełniacz sprawdził się super już przy pierwszym podejściu :).

Spinki prezentują się tak (drugi zestaw mam bez perełek):

Źródło: http://www.zohra.pl/spinki-sprezynki-p-3008.html
A pierścionek tak (mój jest srebrny i niestety odrobinkę za duży):
Źródło: http://niespodzianka.pl/Prezent/31782/pierscionek-kotek.html
Na razie kończę z internetowymi zakupami, z kosmetycznymi też. Dzięki paczuszce od Jamapi narobiło mi się sporo zapasów. Peeling idzie do kolejki, podobnie jak szampon do włosów (czekam, aż na nowo położę farbę) i płyn micelarny - ma trwałość 2 tygodnie po przygotowaniu, a ja obecnie w ogóle się nie maluję i pielęgnację też ograniczam do minimum. Dlatego też zabawa w małego chemika poczeka do jesieni ;).

11 lipca 2012

Cześć. Mam na imię Ewa i jestem zakupoholiczką.

Dzisiejszy post jest bardzo spontaniczny i raczej z kategorii "prywata" ;). Potrzebuję Waszego wsparcia!

Sama nie wiem od czego zacząć, ale chyba po prostu od przyznania się, że mam problem z zakupami... ;) Pewnie wiele z Was zna to uczucie, kiedy czujecie, że po prostu musicie coś kupić, kiedy chcecie sprawić sobie małą przyjemność w zły dzień czy po prostu rozluźnić się i pobuszować po sklepach. U mnie niestety takie myśli pojawiają się ostatnio zbyt często, dlatego postanowiłam wypróbować metodę "publicznej spowiedzi", może mnie to w końcu zmotywuje...

Jestem osobą raczej oszczędną i sam fakt, że w tej chwili mam wyrzuty sumienia, świadczy o tym, że myślę o pieniądzach i staram się ich nie trwonić. Rzadko znajdziecie u mnie coś, co kupiłam, a czego wcale nie używam. Kontroluję swoje wydatki i zawsze staram się mieć choć trochę oszczędności. Nie mam dwóch takich samych lakierów do paznokci itp. Ale... no właśnie. Zauważyłam, że po wielu różnych zakupach, czy to kosmetycznych, czy ubraniowych, czy polegających na czymkolwiek innym, pojawia się w mojej głowie myśl: "No, to w tym tygodniu/miesiącu już nic takiego nie kupię". A potem kupuję. Na zakupach jestem o wiele częściej, niż muszę. Myśl, że "o, to by mi się przydało" powoduje, że w ciągu najbliższych 3 dni jadę to kupić, albo klikam na Allegro, eBayu. Po prostu nie potrafię sobie odmówić. A to źle. Zauważyłam też, że zmienił mi się nieco pułap cenowy. Dawniej liczył się dla mnie każdy grosz, a teraz dozwolona stawka dla butów, ubrań, kosmetyków, skoczyła o kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt złotych w górę.

Mimo wszystko, mam coś na swoje usprawiedliwienie. Cóż, swoją sytuację materialną mogę uznać za "przeciętną" i tak było prawie od zawsze. Jednak w tym roku mam dość duże, stałe źródło dochodu (stypendium) i stwierdziłam, że choć przez ten rok będę sobie folgować i kupować rzeczy, na które mam ochotę. Jednak taka laba trwa już od listopada i chyba już nakupowałam wszystko, co chciałam i mnie kusiło. Chyba pora przystopować. Jesienią będę urządzać swoje własne, nowe mieszkanko i stwierdziłam, że może w końcu odmówię sobie n-tego pędzla do makijażu czy jakiejkolwiek innej zachcianki i teraz już zacznę ściślej kontrolować wydatki, aby jesienią móc zaszaleć np. w Ikei. Wydaje mi się to rozsądne i na pewno na tym nie ucierpię.

Koniec moich żalów i usprawiedliwień. Mama mi dziś bardzo na spokojnie przemówiła do rozsądku i muszę przyznać jej rację. Ostatnio kupowałam zdecydowanie za dużo i pora znów zacząć liczyć wydane pieniądze. W sferze kosmetycznej pomoże mi w tym na pewno akcja "Przeżyć za 50zł...". Postaram się sprzedać parę zbędnych rzeczy na Allegro. Dorzucę parę kosmetyków do wymianki. Ubrań kupować nie będę, ze względu na ciągle malejącą wagę. Do oszczędzania będzie mnie mobilizować wspomnienie o dzisiejszej wizycie w Ikei, z której miałam ochotę wyjść, wynosząc w słynnej żółtej torbie połowę asortymentu - żebym jesienią mogła wypchać żółtą torbę po brzegi i móc za to wszystko z czystym sumieniem zapłacić.

Podziwiam tych, którzy dotrwali do końca tego posta i mam nadzieję, że dostanę od Was dawkę mobilizacji i wsparcia ;) Czy któraś z Was też miewa takie problemy? Też macie ochotę zapisać się do klubu "AZ - Anonimowych Zakupoholiczek"? Proszę, pocieszcie mnie :D

9 lipca 2012

Blogerka nie zawsze ma rację, czyli moja opinia odnośnie gąbeczki konjac.


Źródło: http://wizaz.pl/kosmetyki/produkt.php?produkt=50422

Dzisiaj wyjątkowo recenzja bez zdjęcia produktu (a raczej bez zdjęć mojego autorstwa). Na tapetę wzięłam gąbeczkę konjac firmy Ewa Schmitt Boutique, która ostatnio narobiła sporo szumu w urodowej blogosferze.

Oczywiscie, po przeczytaniu n-tej recenzji zachwalającej gąbeczkę*, sama wrzuciłam ją do rossmannowskiego koszyka, choć przyznam, że cena - ok. 15zł - spowodowała, że przez chwilę się zawahałam. Jednak stwierdziłam, że tyle blogerek nie może się mylić, przymknęłam oko na cenę i gąbeczka wróciła ze mną do domu.

Niektóre z Was mogą pamiętać, że mój demakijaż polega głównie na myciu twarzy jakimś produktem a'la żel do twarzy, a potem ewentualnie domywaniem oczu oliwką. Producent gąbeczki zapewnia, że służy ona też do demakijażu (a nawet głównie do tego), ba, zmywa zanieszczyszenia nawet bez użycia dodatkowych detergentów, albowiem sama w sobie zawiera naturalny środek myjący!

Niestety, producent popuścił wodze fantazji... Do gąbeczki miałam dużo podejść. Gąbeczka solo, gąbeczka + krem myjący Alterry, gąbeczka + żel BeBeauty, gąbeczka + mydełko Lush Porridge, gąbeczka + żel Kolastyny, nawet gąbeczka + oliwka!

I co? I nic!

Nie wiem, o co chodzi, bo przecież np. mydełko lusha stosowane solo b. dobrze zmywa mój makijaż, ale kiedy zaczynam myć też gąbeczką, makijaż ani drgnie (no, ok, rozmaże się na pół twarzy). I ten sam scenariusz dotyczy każdego jednego produktu, który używany samodzielnie bardzo dobrze radzi sobie z demakijażem, a z gąbeczką ani rusz. Oczywiście, nie muszę dodawać, że gąbeczka używana solo nie robi absolutnie nic.

Ale, ale. Fakt, to wszystko, co zostało do tej pory powiedziane na innych blogach - że konjac to baaardzo mięciutka, milutka gąbeczka, która przyjemnie masuje naszą twarz, to prawda. Dlatego zostawiłam ją i uzywałam do porannego oczyszczania twarzy (żal mi bylo wyrzucic "15zł" do kosza).

O właściwościach takich jak miękkość, struktura itp. nie będę pisać, bowiem myślę, że każda z Was na ten temat się już naczytała (jeśli nie - pytajcie do woli w komentarzach).

Zostaje jeszcze jedno 'ale'. Gąbeczkę dawniej wieszałam na lusterku, więc miała dostęp powietrza z każdej strony i schła szybko. Jednak na fali ostatnich upałów, zostawiłam ją raz do wyschnięcia na leżąco. Guess what. Następnego dnia biorę gąbeczkę, a tutaj... Pleśń. Ok, rozumiem, mam dużą wilgoć w łazience, ale po jednej przeleżanej dobie?! Tym bardziej, ze gąbeczkę wyciskałam dość mocno i naprawdę starałam się o nią dbać, a producent nie zastrzegł, ze musi ona schnąć na wisząco...

Podsumowując, jestem mocno zawiedziona tym produktem. Konjac jest milutka, ale nic poza tym. Cieszę się, że niektórym z Was służy, ja jednak podziekuję. Moja gąbeczka koniec końców trafiła do kosza, a ja nadal żałuję tych wydanych 3 miesiące temu 15-stu złotych...


* Oczywiście zdarzały się też recenzje negatywnie oceniające ten produkt, jednak z tego, co zaobserwowałam, znacząca większość uznaje go za hit.

7 lipca 2012

Piwoniowo, czyli lakier do paznokci Celia Floris - 10 Peony.

Obecnie funduję moim paznokciom porządną kurację (odżywka Eveline + szczególne dbanie o skórki z pomocą olejku Killys + regularne odsuwanie skórek + regularne kremowanie rąk), więc manicure noszę w wersji "naked", jedynie z odżywką, ale nie przeszkadza to w tym, aby pokazać Wam jeden z moich ulubionych ostatnimi czasy lakierów ;). Zdjęcia wykonałam dość dawno temu, ale doszłam do wniosku, że czas nieco ruszyć bloga z miejsca i pododawać kilka zaległych recenzji, do których zdjęcia zalegają na dysku już dobrych kilka(naście) tygodni.


Lakier dostałam od "Szwagierki" na urodziny. Jest to lakier Celii, z serii Floris. Z tego, co pamiętam, była to seria wypuszczona wiosną/latem zeszłego roku. Mój odcień to nr 10 - Peony. Od dziecka wręcz uwielbiam piwonie i muszę przyznać, że ta nazwa naprawdę pasuje do odcienia lakieru!

W cieniu

Lakier dostajemy w sporej, okrągłej butelecze - mieści ona 10ml, więc całkiem sporo. Pędzelek jest bardzo typowy, równo ścięty.

Lakier mam otwarty od października, więc już dość, długo, ale nie zmienił on ani trochę swojej formuły. Jest dość gęsty, ale absolutnie nie ciągnący się. Konsystencja jest wg mnie idealna, dobrze kryje, a nie rozlewa się po skórkach. Lakier zapewnia dobre krycie już przy pierwszej warstwie, jednak prawdziwą swoją pełnię ukazuje przy drugiej warstwie. Wytrzymuje u mnie w stanie nienaruszonym nawet kilka dni, co stanowi u mnie ewenement ;).

W słońcu

Sam odcień, jak już pisałam, jest przepiękny i przypomina kwiat piwonii. Jest to głęboki, ciemny, wręcz nieco purpurowy róż. Fuksja - to chyba dobre słowo ;). Myślę, że zdjęcia dość dobrze oddają jego odcień. Dodatkowo nakleiłam na serdeczny i wskazujący palec naklejki na paznokcie, które także są prezentem. Bardzo lubię ten sposób zdobienia paznokci, szybko i bezstresowo, a efektownie ;).

PS1: Przepraszam za kiepski stan skórek na zdjęciach...
PS2: Zmiana wizerunku bloga nieco się opóźni, albowiem pozmieniały nam się nieco wakacyjne plany i Luby będzie w stanie popracować nad nowym szablonem dopiero po 16stym lipca ;).

5 lipca 2012

Urodziny! :) Plus kilka pytań do Was... :>

Źródło: http://gleamingsfromthedawn.blogspot.com/2012/05/happy-birthday-tabitha.html 
Czas pędzi jak głupi :) Dokładnie rok temu założyłam tego bloga, a dziś obchodzi on swoje pierwsze urodziny! Lubię zacznać świętowanie urodzin od północy, dlatego też ten post ukazuje się o tak nieziemskiej godzinie :)
Szczerze, na początku miałam wątpliwości, czy uda mi się w blogowaniu wytrwać choć miesiąc. Udało się, a moje chęci zamiast maleć - wręcz przeciwnie - rosną! Czuję się częścią cudownej blogerskiej społeczności i bardzo się cieszę, że mogę do niej należeć. 
Mam nadzieję, że kolejny rok blogowania przyniesie mi dużo frajdy, nowych kosmetyków i ich recenzji oraz będzie stanowił taką samą przyjemność dla mnie, jak i dla Was!
Dziękuję, że byłyście ze mną przez ten rok i zapraszam do wspólnego spędzenia kolejnego!

A teraz, aby tradycji stało się zadość, garść statystyk:
Obserwatorzy: 346
Posty: 177
Komentarze: 1 848
Ilość wyświetleń strony: 58 259

Dziękuję! :)


Stwierdziłam, że urodziny, to dobra okazja, żeby (w końcu!) zapytać Was, o wszelkie sugestie dotyczące bloga. Będę wdzięczna za każdą uwagę, zarówno schlebiającą, jak i krytyczną. Chętnie przeczytam komentarze, uwzględniające przede wszystkim poniższe pytania (ale nie tylko!):


Posty:
Co sądzicie o moim stylu pisania postów? Może wolałybyście, aby były one krótsze i bardziej treściwe? Lub wręcz odwrotnie? Chciałybyście abym pisała jakieś konkretnie podsumowanie każdej recenzji, np. wypunktowane? 

Zdjęcia:
Co sądzicie na ich temat? Wolicie, gdy zdjęcie ma na sobie nazwę produktu (jak np. tutaj), czy raczej sam podpis, mało ingerujący w zdjęcie?

Szata graficzna:
Jakieś sugestie? Sama mam już nieco dość tego layoutu i szykuję powoli dość sporą metamorfozę, dlatego jest to dobry moment, abyście powiedziały, co myślicie. W jakie kolory celować? Może coś jest za mało przejrzyste? Może wolicie inną czcionkę, wyjustowany tekst?

Tematyka:
Jakich postów jest za dużo, a jakich za mało? O czym chciałybyście poczytać?


Tak jak pisałam, będę wdzięczna za każdą uwagę :)
I jeszcze raz dziękuję za wspólnie spędzony pierwszy rok blogowania!

2 lipca 2012

Co znajduje się w mojej torebce?

Mam nadzieję, że podchodzicie do tego typu postów z podobnym entuzjazmem jak ja. Jestem wręcz maniaczką takich postów, i z tego co wiem, niektóre z Was także ;). Mam naturę szperacza i uwielbiam grzebać we wszystkim - w torebkach, portfelach, szafkach... Zawsze najpierw oczywiście pytam o zgodę ;).

Od dawna nosiłam się z zamiarem zrobienia tego taga, a jako że w piątek o 9:15 rozpoczęłam wakacje (wyczekane jak nigdy!), stwierdziłam, że tag "Co znajduje się w mojej torebce?" jest bardzo dobrym pomysłem na pierwszy, stuprocentowo wakacyjny, luźny post :) Przechodzę więc od razu do sedna!

Kieszeń "główna":
  • Portfel - ten mam stosunkowo krótko i jego historia jest dość... dziwna :D Otóż pewnego czerwcowego dnia, moja mama sprzątała na szafie i ściągnęła jedną siateczkę. Po obudzeniu szłam do łazienki i zaglądnęłam do niej z ciekawością - był tam ten oto portfel. Z myślą o mojej siostrze powiedziałam: "Kupiła sobie taki, jak chciałam!" (bo taki kształt portfela chodził za mną długo), a Mama wyjaśniła, że to miał być prezent dla mnie na zeszłoroczną gwiazdkę, ale moja siostra stwierdziła, że jest brzydki, i koniec końców mama mi go nie dała :P. Fakt, wzór może nie jest do końca w moim stylu, ale już naprawdę chciałam mieć nowy portfel ;).
  • Gumy miętowe - zawsze te same, moje ulubione.
  • Dokumenty i kluczyki - niezbędnik samochodowy. W tym niebieskim etui jest tylko dowód rejestracyjny i ubezpieczenie, ale wolę go nosić w czymś takim, niż "solo".
  • Chusteczki.
  • Długopis - z tej seri to moje ulubione, za to mam alergię na pomarańczowe długopisy bica ;). I nie cierpię czarnych wkładów!
  • Kalendarz - w zasadzie był to notes, pokazywałam go już przy okazji prezentów urodzinowych tutaj. Ale przerobiłam go na kalendarz i go uwielbiam, wiele osób na studiach się nim zachwycało ;). Dla mnie pełni rolę terminarza i pamiętnika.
  • Woda - zawsze i wszędzie noszę ze sobą wodę mineralną, która nie załapała się na zdjęcie.

Kieszonki zewnętrzne i wewnętrzne:
  • Tampony, podpaski, wkładki - wolę zawsze mieć przy sobie ;).
  • Antybakteryjny żel do rąk - niezbędnik, zwłaszcza w podróży lub gdy na uczelni zabraknie mydła w toaletach.
  • Puder - ten jest z Rimmela, używam go baaardzo sporadycznie, bo makeup w ciągu dnia poprawiam tylko, jeśli jadę do Lubego zaraz po zajęciach ;). Czyli raz na dwa tygodnie.
  • Bibułki matujące - te akurat z Essence, są bardzo dobre.
  • Mini krem Nivea - kupiłam go niedawno i ani razu nie użyłam, ponoć ratuje stopy, gdy buty zaczynają obcierać.
  • Lusterko - znów Essence, kupione ponad 2 lata temu chyba, ma szczotkę i czuję, że jeszcze długo mi posłuży.
  • Wsuwka - obecnie jestem na etapie zapuszczania grzywki i wolę się z tą spinką nie rozstawać...
  • Mazidła do ust - przeważnie noszę własnie zestaw 2+2 - 2 produkty pielęgnacyjne i 2 kolorowe. Tutaj akurat błyszczyk Oriflame, dodawany do Glamour, pomadka Nivei, którą dostałam w BlogBoxie od Olesski, Smackers o smaku wailiowej coli, pomadko-błyszczyk Celii.
  • Krem do rąk - także się z nimi nie rozstaję. Teraz akurat wykańczam krem Synergen, bardzo lekki i przyjemny, ma fajny owocowy zapach ;).
  • Tabletki - bo nigdy nic nie wiadomo ;).

Inni mieszkańcy komory głównej ;)
  • Słuchawki - jeszcze nigdy ich nie użyłam, ale wolę ze sobą nosić ;). Kiedy wiem, że będę słuchać długo muzyki (czyt. kiedy jadę do Lubego), zawsze biorę ze sobą moje Sennheisery.
  • Okulary + etui - etui może urodziwe nie jest, ale w porównaniu do tych bardzo sztywnych, jest lekkie! Tutaj okulary akurat z H&M, mam jeszcze jedne, kupione rok temu w Six.
  • Telefon - bez niego jak bez ręki! Moja ukochana Nokia E6.

Uczelniane sprawy:
  • Netbook - plus etui na niego, zakupione we Flo. Od tego semestru notowałam na netbooku, okazało się to o wiele wygodniejsze no i w wielu przypadkach jako jedyna nadążałam za tempem wykładów.
  • Teczka - a w niej teksty na zajęcia. Ta jest dość nowa, poprzednia też była z kotem ;). Obecna "Audrey" robi furrorę, zarówno wśród znajomych, jak i wśród wykładowców(!) :D.

Powyżej możecie zobaczyć moją "wersję minimum". Polega ona oczywiście modyfikacjom, często kiedy chcę się zmieścić do małej torebki wyjmuję tylko potrzebne rzeczy z portfela, rezygnuję z żelu antybakteryjnego, długopisu lub innych rzeczy.

A teraz jeszcze pokażę Wam moje ulubione torebki :). W sporze buty/torebki, zdecydowanie wybieram buty. Torebki mam przeważnie po jednej z każdego rozmiaru i noszę je, dopóki się nie rozlecą ;). Wtedy czas kupić nową.

Moje uczelniane (i nie tylko) torbicho. jest dość pojemna, ale też nie jakaś mega ogromna i mieści właściwie tylko płaskie rzeczy :D. Zobaczyłam ją w małym sklepiku z serii "noname" i bardzo mi się spodobała, więc rodzice kupili mi ją na imieniny :).

"Torebka z kota". Na zdjęciu wyszła na mocno zmęczoną życiem, w realu wygląda lepiej ;). Jest to torebka z serii "średnie" i lubię ją za długi pasek, który przekładam przez ramię oraz średni rozmiar - jest wygodna np. na zakupy. Wiele razy otrzymywałam komentarze, że w końcu zabiłam swojego kota i przerobiłam go na torebkę, czasami zdarzało się mnie i pozostałym członkom rodziny pomylić tą torebkę z naszym Panem Kotem (np. gdy zostawiałam ją rzuconą na środku łóżka) ;).


Ostatnie - torebki z serii "małe". Mieszczą właściwie tylko komórkę, dokumenty, chusteczki, mazidło do ust, luterko i pieniądze, ale je lubię, są zdecydowanie przydatne. Pierwszą mama wyszukała w second-handzie - jest granatowa, sztywna i wykonana z bardzo miękkiej skóry. Na metce ma nazwisko jakiejś projektantki, ale nie pamiętam jakiej ;) Jakaś Laura chyba. Druga torebka to prezent od "szwagierki", przywieziony z Madrytu. Jak stworzona dla mnie, prawda? ;) W Polsce widziałam takie w jednym z "india shopów".

To by było na tyle, mam nadzieję, że Wasza ciekawość została zaspokojona ;)

PS: Wkrótce blog będzie obchodził pierwsze urodziny, a niedługo potem planuję dość sporą przemianę pod względem szaty graficznej (jak tylko Luby ogarnie to i owo :D). Nie mogę się doczekać efektu końcowego! :>