28 czerwca 2013

NOTD: China Glaze - Fifth Avenue

Post paznokciowy, bo takiego dawno nie było... Coraz bardziej lubię się z moimi paznokciami, mają zdecydowanie mniej "złych dni" niż kiedyś, więc wkrótce postaram się napisać posta o ich pielęgnacji i ogólnie dawać więcej NOTD na blogu :).



Dziś na tapetę idzie moja pierwsza (chronologicznie, tak ogólnie to druga - mam jeszcze Sugar High ;)) Chinka - China Glaze Fifth Avenue.

Lakier kupiłam pod koniec ubiegłego lata, o ile dobrze pamiętam, i jest to moim zdaniem idealny kolor na jesień, ale nie tylko. Obecnie noszę go na paznokciach, albowiem potrzebowałam klasycznego, stonowanego manicure na jedno z wydarzeń minionego tygodnia. Fifth Avenue jest klasyczny, a równocześnie oryginalny, kobiecy, elegancki... Za to bardzo go lubię i nie znalazłam do tej pory jego odpowiednika w asortymencie żadnej innej firmy.



Sam kolor jest nie do końca określony. Oglądając swatche myślałam, że to przybrudzony, zgaszony róż. I owszem. W rzeczywistości jednak, w zależności od światła, potrafi przybrać nieco wyblakły odcień lub też uwidacznia brązowe lub też bardziej fioletowe podtony. Wszystko zależy od światła, ale zawsze prezentuje się moim zdaniem atrakcyjnie. Nie noszę go obecnie bardzo często, ale jesienią na pewno wróci do łask no i moim zdaniem jest niezastąpiony na wszelkie okazje, gdzie manicure powinien być elegancki, ale jednak na drugim planie, a my nie mamy ochoty na nude.



Co do samych lakierów China Glaze, lubię je, ale jednak po dłuższym czasie "testowania" doszłam do wniosku, że chyba jednak wolę Essie, choć mam do tej pory tylko jeden egzemplarz tego drugiego. Chinki słyną z długich, wąskich i dość cienkich pędzelków o przekroju koła - ja zdecydowanie wolę krótsze, szersze, płaskie a'la Essie czy C&G Essence. Ze względu na pędzelek zdarza im się też zasmużyć, jednak druga warstwa rozprawia się zwykle z tym problemem, a z pomocą topcoatu (u mnie Seche Vite) problem znika całkowicie. Trwałość bardzo dobra, i co najważniejsze - blask. Na zdjęciach na paznokciach mam jeszcze SV, ale gwarantuję, ten lakier błyszczy tak intensywnie również sam w sobie.

27 czerwca 2013

Fusswohl - masło do stóp, czyli kolejny plus dla Rossmanna!

Napiszę to po raz kolejny - uwielbiam masła. Oczywiście, mając na myśli masło jako konsystencję kosmetyku pielęgnacyjnego. Tym razem miałam do czynienia z masłem do stóp firmy Fusswohl. I to kolejny świetny produkt od Rossmanna, za małe pieniądze (12,49zł za 200ml).


Masło dostajemy w niskim, wykonanym z solidnego plastiku, szerokim słoiczku, co jak dla mnie jest bardzo wygodną opcją, bo możemy wydobyć produkt do końca, a dzięki dużej średnicy opakowania łatwo go nabrać. Estetyką nie powala, ale też nie razi. Jeśli chodzi o skład, wydaje mi się bardzo dobry i znajdziemy w nim m.in. olej sojowy (3 miejsce w składzie), mocznik (5 miejsce w składzie), wosk pszczeli, masło shea, olej awokado (8, 9 i 10 miejsce), a dalej także olejek limetkowy, olejek miętowy i olejek grejpfrutowy. To naprawdę dużo dobroci!


Masło ma gęstą, maślaną (jak przystało) konsystencję. Łatwo się rozprowadza, ale stosunkowo długo wchłania, choć to mi akurat nie przeszkadza, bo zawsze stosuję je na noc pod skarpetki. Trzeba je chwilę wmasowywać, inaczej pozostawia białe smugi, ale ja po prostu nakładam go bardzo obficie, więc to może dlatego. Jeśli chodzi o działanie, stopy po nim są miękkie i nawilżone. W połączeniu z tarką Scholla i peelingami, stanowi bardzo dobry zestaw do pielęgnacji stóp. Regularne stosowanie wyraźnie wpływa na poprawę kondycji stóp. Przynosi ulgę moim stopom, szczególnie zmęczonym i zmaltretowanym po bieganiu.


Do plusów z pewnością można zaliczyć też wydajność, bo mimo dość częstego i obfitego stosowania, masło jeszcze nie dobiło dna i pewnie szybko nie dobije ;).

Jedyne, co mi w tym maśle nie do końca pasuje, to zapach. Jest specyficzny, masło pachnie miętą i limonką, do dla moich nozdrzy pachnie ewidentnie, jak... miętowy płyn do naczyń Ludwik. Niby fajnie i orzeźwiająco, ale jednak dla mnie to ewidentny płyn do naczyń :D. Na szczęście po aplikacji nie ma już po nim śladu ;).

25 czerwca 2013

Bloglovin'

Panika z powodu rzekomego zniknięcia czytnika Google narasta, ja szczerze powiedziawszy stoję nieco z boku całej tej afery i czekam na rozwój wydarzeń. W sumie, chyba nie do końca wiem, co w zasadzie jest czytnikiem, a co nie... wszystkie blogi wyświetlające się na mojej liście czytelniczej po wejściu na stronę blogger.com są czytnikiem, czy czymś osobnym? :P Ogólnie mocno ogarniam sprawy internetowo-komputerowe, ale akurat pod względem usług Google jestem nieco upośledzona ;). Będę wdzięczna za wyjaśnienie.

Tymczasem, wszystkie z Was zapraszam do śledzenia mojego bloga w serwisie Bloglovin'. Możecie mnie znaleźć klikając w baner w bocznym menu bloga, lub też poniżej:


24 czerwca 2013

Isana po raz kolejny daje radę! Czyli o balsamie z olejkiem arganowym słów kilka + mój (mam nadzieję) "wielki" comeback ;)

Uff! Wstyd przyznać, ale od poprzedniego wpisu na blogu z prawdziwego zdarzenia minął prawie miesiąc! Póki co jednak mogę cieszyć się chwilą oddechu. W piątek zdałam wielki egzamin z 3 lat studiów, dzisiaj zarejestrowałam pracę licencjacką i 3 lipca się bronię, ale to już, mam nadzieję, czysta formalność :). Praktyki stety-niestety zostały odwołane, szukam czegoś w zastępstwie, ale na razie znów przyszło mi się cieszyć nicnierobieniem (no, może nie tak w 100%, ale jednak mam sporo wolnego czasu). W związku z powyższym, mam nadzieję, że blog nieco odżyje, w końcu!

W najbliższym czasie szykuję dla Was konkurs, kilka recenzji (zwierających przede wszystkim recenzje produktów od Rossmanna, ale myślę, że znajdzie się też miejsce np. na lakiery do paznokci, bo paznokcie to ostatnio znów mój wielki bzik :)), a mój blog obchodzić będzie już drugą rocznicę!


Dzisiaj mam dla Was recenzję kremowego balsamu do ciała z olejkiem arganowym marki Isana. Ta marka zbiera u mnie coraz lepsze opinie. Uwielbiam ich krem do rąk z mocznikiem, ich krem do ciała z masłem shea o cudownym zapachu, a teraz jeszcze ten balsam...

Jak dobrze wiecie, o wiele bardziej preferuję masła do ciała niż mleczka czy balsamy. Jednak jak tak dalej pójdzie, moje stanowisko w tej kwestii ulegnie zmianie. Balsam otrzymujemy w niepozornej butelce mieszczącej 250ml produktu (cena: 7,99zł). Nie jestem znawcą składów, ale olejek lub też masło w składzie znaleźć potrafię :D:

Skład: Aqua, Glycerin, Ethylhexyl Stearate, Cetyl Alcohol, Cocos Nucifera Oil, Glyceryl Stearate Citrate, Isopropyl Palmitate, Butylene Glycol, Argania Spinosa Kernel Oil, Theobroma Cacao Butter, Phenoxyethanol, Dimethicone, Sorbitan Stearate, Butyrospermum Parkii Butter, Tocopherol,. Sodium Cetearyl Sulfate, Parfum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Sodium Benzoate, Ethylhexylglycerin, Sodium Hydroxide, Xanthan Gum, Tetrasodium Glutamate Diacetate, Butyphenyl Methylpropional, Linalool, Limonene, Benzyl Salicylate.

Reszta składu to dla mnie raczej czarna magia, ale naturalne olejki i masła widnieją tutaj dość wysoko w składzie, co za taką cenę jest dużym plusem. I moim zdaniem faktycznie daje się odczuć zawartość tak fajnych składników.


Balsam ma biały kolor i, jak na balsam, nawet gęstą konsystencję - nie spływa po ciele, nie przecieka między palcami, czego nie znoszę. Zapach bardzo mi się podoba, jest delikatny, kremowy, lekko słodki. Balsam rozprowadza się bezproblemowo, cudownie otula skórę, a przy tym dość szybko się wchłania. Naprawdę baaardzo go polubiłam, sprawia, że skóra jest miękka i naprawdę dobrze nawilżona. Nie wiem nawet, czy nie wolę go od kremu do ciała z masłem shea, które wspominałam powyżej - krem pachnie jeszcze ładniej, ale jednak konsystencja i działanie balsamu chyba bardziej do mnie przemawiają, choć obydwa z tych produktów to naprawdę świetne kosmetyki w niziutkiej cenie.


Znów same ochy i achy nad tą Isaną, zaraz ktoś mi zarzuci stronniczość recenzji... ;) Ale co ja zrobię, że te produkty naprawdę tak mi odpowiadają? W łazience skumulowała mi się dość duża porcja balsamów do ciała, ale większość z nich stoi bezczynnie, bo jeśli już w ten upał mam ochotę się czymś posmarować, to właśnie tym balsamem, bo od niego mogę się spodziewać najlepszego działania. Gorąco polecam!

9 czerwca 2013

Gorrrący czerwiec...

...gorrrący pod względem pracy i terminów, dlatego niestety blog w tym miesiącu chyba znów zejdzie na dalszy plan :(. Czerwiec nadszedł naprawdę niespodziewanie, w tym roku naprawdę pasuje mi tu określenie "sesja zaskoczyła studentów"... Sesji w tym roku jako takiej u mnie brak, jednakże jak pisałam w zdjęciowym mixie, jestem na ostatnim roku studiów i w związku z tym muszę dopracować ostatnie szczegóły mojej pracy licencjackiej i co gorsza, przygotowywać się do duuużego, a nawet ogrooomnego egzaminu kierunkowego :(. Czas się strasznie kurczy, a tutaj jeszcze trzeba pogodzić naukę z życiem prywatnym...

Wczoraj byłam na cudownym weselu, z którego wróciłam o świcie. Ech, co za emocje! Ślub był przepiękny, a wesele bardzo udane. To mój pierwszy ślub jako narzeczonej, więc wszystko odbierałam jeszcze bardziej emocjonalnie, a do tego dopiero drugi ślub z grona moich znajomych, a nie rodziny, więc to też się inaczej odbiera, jak dla  mnie nawet bardziej osobiście, bo wszystkie śluby na których dotychczas bywałam to kuzyni mojego TŻ, których średnio znam... Za tydzień z kolei w weekend przyjeżdża do nas szwagierka, więc kolejne dwa dni z głowy, ale to wizyta od dawna wyczekiwana :). Odetchnę dopiero (albo już, bo ten czas tak leci) po 21 czerwca, kiedy zdam ten głupi egzamin. Obroną samą w sobie się już mniej stresuję.

A więc tyle mam "na swoje usprawiedliwienie"... :P Z bólem serca większość przyjemności odkładam na bok, bo naprawdę zależy mi na systematycznej nauce do egzaminu, który będzie biletem wstępu na studia drugiego stopnia.

Tylko jak tu się uczyć, kiedy serce jeszcze szybciej bije po tak cudownie spędzonej nocy?