29 kwietnia 2013

Skórkowy cudotwórca od Sally Hansen - uwielbiam!

Przyznaję bez bicia, że przez większość swojego dotychczasowego życia obgryzałam paznokcie, co szło w parze z katowaniem skórek - obgryzałam, urywałam, wycinałam... W końcu pozbyłam się zarówno jednego, jak i drugiego nawyku, ale jak dobrze wiecie, paznokcie i skórki tak łatwo nie zapominają i skórki jeszcze długo domagały się o swoje, w sumie, nadal to robią, gdy je zaniedbam. Tym bardziej, że w jakiś czas po skończeniu z tym nawykiem, zaczęłam męczyć skórki na nowy sposób - odżywkami wysuszającymi skórki, jak te z Eveline czy Nail Tek.


Pomijając takich pomocników jak kremy do rąk i oliwki czy masełka do skórek, nie wyobrażam sobie już teraz pielęgnacji tej okolicy bez jeszcze jednego kosmetyku - preparatu Sally Hansen Instant Cuticle Remover - Preparat do usuwania skórek. Jest to jeden z tych kosmetyków, które chyba już zasługują na miano "hitów" ;).

Przez pewien czas stopniowo zmieniałam swoją pielęgnację skórek, minimalizując użycie cążek, a starając się skórki odsuwać. Jednak niektóre bywały naprawdę oporne i wymagały użycia cążek. Zainwestowałam nawet w droższe cążki lepszej firmy, jednak mimo ich precyzyjności i ostrości, przy wycinaniu zdarzało mi się skaleczyć czy uciąć skórkę tak, że zostawała minimalna zadziorka. A potem postanowiłam podczas promocji w Super-Pharmie zainwestować 20zł w to cudo w niebieskiej butelce i od tego czasu nawet niezastąpione dotąd cążki leżą i się kurzą - używam ich raz na 2-3 miesiące, naprawdę w ekstremalnych przypadkach, na "co dzień" w pełni wystarcza mi SH.



Preparat Sally Hansen służy usunięciu skórek lub też ułatwia ich odsuwanie. Dostajemy go w dość dużej butelce mieszczącej 29,5ml, z precyzyjnym aplikatorem, którym nakładamy produkt na skórki. Jest on naprawdę wydajny, ponieważ swój mam prawie rok i nie zużyłam nawet 1/3 (doszłam do napisu "Sally Hansen" na opakowaniu), a używam go regularnie co 1-2 tygodnie, nie szczędząc ilości (producent nie zaleca stosowania częściej niż 2 razy w tygodniu). Preparat ma formułę dość rzadkiego żelu, nakładamy go na skórki i zostawiamy na ok. 15-30 sekund, ja następnie odsuwam skórki drewnianym patyczkiem lub gumowym kopytkiem i myję dokładnie ręce, często też stosując peeling do dłoni.


Efekty? Cud, miód, orzeszki. Gdy użyłam preparatu pierwszy raz, zaniemówiłam. Zostawiłam go zgodnie z zaleceniami na ok. 15 sekund, a potem odsunęłam skórki - kosmetyk tak je rozmiękczył, że cała narosła zrogowaciała część naskórka po prostu się rozpuściła, a moim oczom ukazały się zadbane, mięciutkie, odsunięte skórki. Zero zadziorek, podrażnień, ranek. Takich efektów nie uzyskałam do tej pory żadną inną metodą - oliwkami, patyczkami, masełkami, cążkami czy radełkami. Odkąd go kupiłam, stosuję preparat przy co trzecim, czwartym manicure, ale w zasadzie profilaktycznie - skórki mi już nie narastają, nie mam potrzeby ich wycinania, są miękkie i zadbane. Oczywiście pomiędzy użyciem cuda od SH używam też kremów i oliwek, jednak mają one naprawdę ułatwione działanie i wszystko sprowadza się do zapobiegania, nie "leczenia" ;).

Nie wyobrażam sobie już manicure i dbania o dłonie bez preparatu Sally Hansen i gdy tylko skończę obecną butelkę, a pewnie nie nastąpi to szybko, kupię kolejną, bez dwóch zdań!


PS: Nieraz zdarzyło mi się go zostawić na skórkach na dłużej niż zaleca producent, nawet do pięciu minut i nie zaszkodziło to w żaden sposób moim dłoniom, więc nie jest to kosmetyk w wyjątkowy sposób żrący czy podrażniający.

PS2: Ann napisała  komentarzu, że udało jej się kupić preparat na promocji w Super-Pharm za 18,74zł (30 kwietnia), więc jeśli ktoś ma ochotę, niech sprawdzi w swoich SP, czy promocja jeszcze obowiązuje! :)

26 kwietnia 2013

Decubal cz. IV - pielęgnacja dłoni i przesuszonej skóry ciała (w moim zastosowaniu - stóp ;))

Mam dla Was przedostatnią recenzję dotyczącą kosmetyków Decubal. Tym razem przyszła pora na krem do rąk oraz krem do bardzo suchych miejsc, który ja stosowałam jako krem do stóp. Obydwa produkty nawet polubiłam (choć krem do rąk mniej), ale nie zachwyciły mnie tak, jak kosmetyki recenzowane w poprzednich częściach.


Krem do rąk dostajemy w ładnej, czerwonej tubce mieszczącej 100ml produktu. Wg producenta głównym zadaniem kremu jest nawilżanie, zmiękczanie i ochron naszych dłoni. Krem ma dość gęsta konsystencję, w której wyczuwalne są jakby minimalne grudki. Kolor jest biały, z lekko żółtym zabarwieniem.


Co do działania, byłam zadowolona, ale spodziewałam się więcej - krem nawilżał dłonie, ale nie robił tego w sposób piorunujący i w sumie porównałabym go do wielu drogeryjnych kremów, jeśli chodzi o nawilżanie. Krem przede wszystkim natłuszczał dłonie i to w znacznym stopniu - z tyłu opakowania możemy przeczytać, że 36% kremu to substancje tłuszczowe i daje się to wyraźnie wyczuć. Używałam kremu na noc, bo w ciągu dnia poziom tłustości nie pozwalałby mi normalnie funkcjonować. Nawet przed snem momentami to przeszkadzało, bo mimo długiego wmasowywania kremu w dłonie, krem i tak zostawiał tłustą warstwę.


No i ostatnia sprawa - producent znów obiecuje nam kosmetyk bezzapachowy. Moim zdaniem bezzapachowy a bez substancji zapachowych to dwie różne sprawy i producent powinien o tym pamiętać, bowiem wg mnie ten krem lekko śmierdzi. Może nie jest to jakiś odór, ale na pewno nie jest to przyjemny, kremowy zapach. Zapach bardzo mnie drażnił, w duecie z tłustością sprawił, że 1/3 kremu, jaka mi pozostała, oddałam Mamie.


Drugi krem, o jakim chcę napisać, to Intensive cream, czyli intensywnie odżywczy i regenerujący krem do skóry suchej i atopowej. Decubal zasypał mnie wszelkimi kremami, więc dla tego znalazłam specjalne zastosowanie - jako kremu do stóp, ponieważ w okresie stosowania na szczęście nie miałam większych problemów z suchością kolan czy łokci (którym wystarczał recenzowany już clinic cream), stopy natomiast były bardzo wdzięczne za dodatkową porcję nawilżenia.


Krem jest w sumie dość podobny do brata do rąk. Ma biały kolor i bardzo gęstą konsystencję - tak gęstą, że czasami musiałam włożyć sporo siły, żeby wydobyć go z tubki :P (która notabene ma także 100ml). Wmasowywałam go w stopy przed snem, na które potem zakładałam skarpetki. Krem zostawia również tłustawą warstwę, ale skarpetki po nocy nie kleją się jakoś do stóp, jak to czasami bywa :P. Krem bardzo dobrze nawilżał i zmiękczał moje stopy, więc byłam z niego zadowolona. Myślę, że z pewnością będzie się dobrze spisywał przy stosowaniu na inne przesuszone części ciała.


PS: W weekend majowy możecie się spodziewać luźniejszych, niekoniecznie kosmetycznych postów :).

21 kwietnia 2013

Sephora - pęseta do regulacji brwi - mój niezastąpiony ideał :)

Szukałam inspiracji do napisania posta i przypomniałam sobie o zalegających na dysku zdjęciach do recenzji... Chciałabym w końcu zrobić z tym porządek i pokazać Wam te "archiwalne" recenzje, bo są wśród nich m.in. moje zdecydowane "hity i kity". Dlatego dzisiaj mam dla Was planowaną od dawna recenzję "hitu", czyli mojej pęsety z Sephory.


Pęsetę kupiłam ponad rok temu, w styczniu 2012. Pamiętam, że byłam na wieczornym spacerze z Narzeczonym i zawędrowałam do Sephory z czystej ciekawości - był to okres promocji. Zobaczyłam te pęsety przecenione po 14,90zł, o ile mnie pamięć nie myli. Postanowiłam "zaryzykować" - wszystkie dotychczasowe drogeryjne pęsety niestety służyły mi dobrze max 2-3 miesiące, a potem coś nie grało, nie chciały wyrywać tak, jak powinny, urywały włoski, źle leżały w dłoni, nie były precyzyjne... Spontaniczny sephorowy zakup okazał się lekiem na całe zło ;).


Sama strona wizualna mnie skusiła, bo pęseta zapakowana była w plastikową różową torebkę zamykaną na suwaczek (niestety nie znalazłam dla niej fajnego zastosowania). Sama pęseta również prezentuje się bardzo ładnie i elegancko - jest z jakby zmatowionego metalu, a na trzonku ma wygrawerowane logo Sephory.

Końcówka pęsety jest skośnie ścięta, bo takich pęset używałam dotychczas i trochę bałam się wybrać inny model, ale z tego co wiem, inne sephorowe końcówki też są zachwalane - wspominała o tym m.in. Em na swoim blogu. Pęseta okazała się fantastycznym zakupem. Jest bardzo precyzyjna, wyrywa z łatwością, można nią bardzo łatwo manewrować i złapać każdy włosek. Ponadto jest wyraźnie ostrzejsza od moich poprzednich pęset - na początku dość łatwo robiłam sobie nią krzywdę, kiedy chciałam machnąć kilka włosków nieuważnie :P. Końcówki są dość cienkie i proste, po ponad roku używania nie zrobiły się żadne szparki i wyszczerbienia, pęseta jest ciągle jak nowa, mimo, że noszę ją luzem w kosmetyczce i idzie w ruch niemal codziennie.


Sephorowe pęsety, z tego co wiem, często są na promocjach po 15zł i sama chciałabym upolować jeszcze model, o którym pisała Em. Z tego, co widzę na Wizażu, pęseta w regularnej cenie kosztuje ok. 25zł - cóż, mnie się wydaje, że widziałam ją za dużo grubsze pieniądze (coś ok. 50zł?), ale jeśli naprawdę jest tak tania również w cenie regularnej to fantastycznie. W sumie, gdybym wiedziała, że to tak dobra jakość, kupiłabym ją już wcześniej nawet za cenę 50zł, bo po prostu jest tego moim zdaniem warta.

19 kwietnia 2013

Mini-recenzje mini-produktów...

...i wszystko jasne ;). Na temat słynnej współpracy z firmą L'Occitane zostało powiedziane już chyba wszystko. Ja również odczułam może nie tyle niesmak, ale raczej rozczarowanie - wolałabym naprawdę dostać jedną pełnowymiarową tubkę kremu do rąk, niż 5 miniaturek, każda (może poza mydełkiem i perfumami) na kilka użyć... Musiałam się mocno pilnować, żeby nie zużyć kosmetyków, zanim znajdę czas, żeby zrobić im zdjęcia :P.

Tyle słowem wstępu, mimo wszystko z zainteresowaniem "testowałam", a raczej "wypróbowałam" kosmetyki L'Occitane i poniżej kilka moich uwag na ich temat:


Najbardziej ciekawa byłam chyba kultowego już kremu do rąk z masłem shea. Wielkość tego produktu rozwaliła mnie najbardziej, bo wystarcza na ok. 4-5 aplikacji, no ale... mogłam się przynajmniej obejść smakiem ;). Krem ma gęstą konsystencję, która przy rozprowadzaniu bardzo fajnie otula dłonie. Ręce po zastosowaniu kremu są mięciutkie i nawilżone. Z racji na wielkość próbki, używałam go tylko na noc, więc ciężko ocenić mi, jak długo taki efekt się utrzymuje (np. czy znika po umyciu rąk). Zapach też przypadł mi bardzo do gustu, jest lekko wyczuwalny i kremowy.


Krem do twarzy Immortelle zauroczył mnie nieco rozmiarem słoiczka i samą stroną estetyczną. Nazwa sugeruje, że krem zapewni nam "nieśmiertelność", co mnie mocno rozbawiło, co za odwaga w nazewnictwie! ;) Jest to krem na noc, z tego co się orientuję, przeciwzmarszczkowy. Zmarszczek na szczęście póki co nie mam, ale krem bardzo fajnie nawilża, jest mocno odżywczy i w sumie się z nim polubiłam. Minusem jak dla mnie jest zapach - jakiś taki... bardzo ziołowy, mnie się kojarzy z pietruszką(sic!), Narzeczonemu z syropem na kaszel. Dodatkowy minus to wydłubywanie go z tego mini słoiczka - 50% kremu ląduje pod paznokciami. Krem mnie zaintrygował i chętnie dałabym mu szansę, gdy moja skóra będzie już "dojrzała" (oby to szybko nie nadeszło :D).


W żelu pod prysznic Verbena zauroczył mnie zapach. Przed otwarciem go nie miałam pojęcia, jak pachnie werbena, ale spodobało mi się! Zapach jest lekki, nieco orzeźwiający, ale nie jest to takie typowe "cytrusowe orzeźwienie". Lubię używać go po treningu, bo cudownie odświeża. Niestety, jak na moje gusta jest mało wydajny - na gąbkę muszę nałożyć go dość sporo (50ml wystarczy mi na ok. 6 myć? Na razie mam za sobą 3 użycia, a pół buteleczki prawie nie ma...), a nawet mimo tej ilości żel dość słabo się pieni, czego nie lubię. Jednak za zapach ma u mnie duuuży plus. Wydaje mi się też, że nie wysusza zbyt mocno, ale nawilżenia też nie odczułam.


Mydełko z masłem shea za to mnie rozczarowało. Muszę zacząć od tego, że w ogóle jestem "dzieckiem mydła w płynie" i odkąd pamiętam u nas w domu używało się raczej mydła w płynie. Mydła w kostkach nawet lubię, gdyby nie to, że mydelniczka i jej okolica po 2 myciach rąk wygląda jak pobojowisko i bardzo ciężko uniknąć rozmiękczenia mydła. Ale nie o tym miało być. Cóż, mydełko L'Occitane ma naturalny skład i masło shea, więc wydaje się bardzo obiecujące - jednak podczas mycia rąk nie widzę żadnej różnicy pomiędzy tym mydełkiem a zwykłym Arko czy innym. Z "kostkowych" to już chyba wolę mydło Dove. Mydełko L'Occitane lekko się pieni, dobrze myje, ale skóry nie odżywia czy nawilża - i tak po umyciu ręce proszą się o krem do rąk. Zapach na dłoniach utrzymuje się dość długo, niestety - kostka niby pachnie ładnie i kremowo, ale po umyciu rąk zostawia zapach typowego... mydła. Próbowałam nawet wykrzesać coś więcej z tego mydła i użyć go do twarzy - skończyło się to wielką klapą, nie polecam :P. Jedyny plus jest taki, że właściwie nie piekło w oczy - może jedynie odrobinkę.


Na sam koniec zostawiłam smaczek, jakim jest miniaturka perfum Pivoine Flora, czyli Peonia. Uwielbiam piwonie, to chyba mój ulubiony kwiat, a na pewno jeden z ulubionych. Zapach perfum jest kwiatowy, dość intensywny i długo utrzymuje się na skórze. Mnie osobiście przypadł do gustu, ale nie będą to też moje ulubione perfumy - pachną ślicznie, ale tak... jednoznacznie, mam nadzieję, że rozumiecie ;). Po prostu poza kwiatem piwonii (a może to mieszanka jakichś kwiatów?) ciężko wyłapać mi jakiekolwiek inne nuty zapachowe, zapach raczej się nie "rozwija" - od chwili po nałożeniu, do ostatniego wyczuwalnego momentu pachnie dla mnie tak samo.

14 kwietnia 2013

In photos #1

Uwielbiam "zdjęciowe" cykle na waszych blogach i z dziką radością postanowiłam zapoczątkować taki sam cykl u siebie :) To świetny sposób na poznanie się lepiej, a równocześnie prowadzenie swego rodzaju pamiętnika. W końcu też mam ku temu środki - mój poprzedni telefon to była mała pomyłka, teraz od ponad tygodnia jestem szczęśliwą posiadaczką nowego smartfona, w końcu mam niezły aparat w telefonie, Androida, Instagram i wszystkie inne cudne wynalazki nowoczesności :D Tak więc będę od czasu do czasu serwowała Wam cykl migawek z mojego życia, nie wiem, czy co tydzień, co półtora czy rzadziej, dlatego jest to po prostu "In photos" :).


Poprzedni tydzień minął pod znakiem dokańczania drugiego rozdziału licencjatu... Pogoda nie sprzyjała, było sennie i z bólem głowy, ale mus to mus. // Pisania licencjatu ciąg dalszy - na małym "dopalaczu" // Jeszcze bardziej jesień niż wiosna, czyli nasze osobiste sypialniane fajerwerki


Hello, sunshine! Czyli najlepszy widok, jaki może mnie czekać po wywleczeniu się z łóżka przed ósmą na zajęcia // Wiosna od Rossmanna :) // Śniadanko, bo czasem trzeba sobie dogodzić... ;)


Sobotni poranek z siostrą, przy zielonej herbacie z wanilią (z Lidla, pycha!) // Pan Kot i jego poobiednia drzemka // Wiosenny mani, czyli Essence 108 Ultimate Pink

Mam nadzieję, że cykl przypadnie Wam do gustu :) Jeśli wolicie większe zdjęcia, dajcie znać, pokombinuję następnym razem :) My teraz z Narzeczonym uciekamy pooglądać jeszcze sale weselne i podpisać umowę z kamerzystą... Ech ;) A Wam jak mija ten słoneczny weekend? 

12 kwietnia 2013

Rossmann przyniósł trochę wiosny :)

Wczoraj za sprawą Rossmanna przywędrowało do mnie trochę wiosny :) To trzecia już paczka otrzymana w ramach współpracy z tą firmą i chyba ta spodobała mi się najbardziej, choć w każdej z dotychczasowych paczek znalazła się jakaś perełka... Może ta zachwyciła mnie wyjątkowo swoją oprawą, no bo popatrzcie same:


Po rozpakowaniu ogromnej, białej koperty z logiem Rossmanna, moim oczom ukazała się pokaźna lniana(?) torba, robiąca bardzo fajne wrażenie "ekologicznej" :). Na pewno przyda się na zakupy, wydaje mi się, że będzie fajna też na jakiś piknik czy nad plażę :). A co było w środku?


Z wnętrza torby nieśmiało wyglądały do mnie opakowania produktów, zakopane wśród zielonej, papierowej "trawy", jak ja to nazywam :). Tym razem postanowiłam zrobić sobie niespodziankę i nie czytać wcześniej, co otrzymam do testów - frajda, jak przy otwieraniu prezentu :).



W paczce czekały na mnie:

  • Isana Med żel pod prysznic z olejkiem pomarańczowym - przepięknie pachnie!
  • Alterra peeling pod prysznic pomarańcza i cukier trzcinowy - super, moje obecne peelingi właśnie mi się skończyły, miałam w planach kupić, więc jak znalazł!
  • Isana kremowy balsam do ciała z olejkiem arganowym - olejek arganowy brzmi bardzo obiecująco!
  • Fusswohl masło do stóp - pachnie trochę jak pasta do zębów :D. Ale na pewno się przyda, bo od dwóch miesięcy w końcu regularnie dbam o nawilżanie stóp, a mój obecny krem powoli się kończy.
  • Alterra mydło w kostce konwalia - dużo dobrego o tych mydełkach słyszałam, chętnie przetestuję.
  • Isana pianka do włosów ultra mocna - raczej nie stosuję kosmetyków do stylizacji włosów, ale jak nie ja, to moja Mama na pewno z chęcią piankę przetestuje.


Zawartość paczki bardzo mnie ucieszyła, bo są to produkty, które najnormalniej w świecie są mi potrzebne i na pewno każdy znajdzie zastosowanie. Co prawda balsamów do ciała i żeli pod prysznic uzbierało mi się ostatnio sporo, ale są to produkty notorycznie przeze mnie używane i na pewno nie będą bezużyteczne. Biorę się do testów!

11 kwietnia 2013

Decubal cz. III - pielęgnacja ciała, ta bardziej i nieco mniej typowa ;)

Dziś kolejna, trzecia z pięciu planowanych recenzji kosmetyków Decubal. Kolejna recenzja i kolejne pozytywne zaskoczenie, naprawdę aż się dziwię, że z 11 kosmetyków, które otrzymałam do testów, właściwie każdy jeden się świetnie spisywał.


Zacznę od kosmetyku, który mnie bardzo zaskoczył - Decubal Clinic Cream, czyli odżywczy i nawilżający krem do skóry suchej i atopowej. Krem dostajemy w ładnej, dużej tubie (bo ciężko nazwać to tubką :P) mieszczącej 250ml produktu.

Krem ma biały kolor i dość gęstą, treściwą konsystencję. Producent mówi, że to krem, który możemy stosować "od stóp do głów" i ma rację. Do twarzy tego kremu nie stosowałam, za to już "od stóp do szyi" - owszem.


Przyznaję, akurat jeśli chodzi moje "ciało" jako takie, czyli od głowy w dół, raczej nie mam skóry atopowej, za to miejscami bywa mocno przesuszona. Na początku mojej przygody z pielęgnacją, aby w  ogóle zmobilizować się do balsamowania, kosmetyk musiał dla mnie przede wszystkim pachnieć i w sumie nadal tak jest - uwielbiam wszystkie "jedzeniowe" zapachy balsamów do ciała i takie królują w mojej łazience. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po kolejnych wyjściach spod prysznica czy z wanny, zamiast sięgnąć po kuszący czekoladowy balsam do ciała, wolałam sięgnąć po (znów w teorii) bezzapachowy krem Decubal. Dlaczego?


Bo ten krem NAWILŻA! I to nawilża jak diabli, w porównaniu do "niby-nawilżających" produktów drogeryjnych (do tej pory myślałam, że i one nawilżają, ale chyba po prostu brakowało mi porównania). Zapach, mimo zapewnień producenta krem ma, i to średnio przyjemny, raczej obojętny, ale bardzo szybko się ulatnia. Za to skóra po użyciu tego balsamu jest po prostu cudowna - nawilżona, aksamitna, mięciutka, sprężysta, odżywiona, ukojona... po prostu raj. Nigdy nie sądziłam, że będę w stanie jasno określić czy dany produkt naprawdę nawilża, ale po przetestowaniu tego kosmetyku mogę powiedzieć jedno - ten krem nawilża. Co do innych, stosowanych przeze mnie, już nie jestem taka pewna.


Kolejnym kosmetykiem, który zaliczyłam do "cielesnej" kategorii jest Decubal Anti-Itch Gel - łagodzący i kojący żel przeznaczony do skóry podrażnionej. Dostajemy go w zmatowionej, przeźroczystej tubce o pojemności 100ml. Jak nazwa wskazuje, jest to żel o przeźroczystym kolorze, który przy rozprowadzaniu dość szybko się wchłania i staje się lekko wodnisty - nie tak, jak niekiedy inne żele - klejący.


Prawdę mówiąc, ze wszystkich otrzymanych kosmetyków, ten był dla mnie największą zagadką i nie za bardzo wiedziałam, jak się do niego zabrać... Jest to moim zdaniem zdecydowanie żel "do zadań specjalnych". Na szczęście nie miałam ich zbyt wiele w ostatnim czasie, jednak byłam ciekawa jego działania, więc musiałam kombinować ;). Przetestowałam żel na mocno podrażnionej, wysuszonej i obtartej skórze Narzeczonego, na swoich łydkach po goleniu i na swoim nosie podczas kilkudniowego, uciążliwego kataru. Efekty? Za każdym razem takie same, czyli: zero pieczenia, nawilżenie i natychmiastowa ulga. Żel jest bezzapachowy i tym razem naprawdę tak jest ;). Wydaje mi się, że będzie genialny np. na poparzenia słoneczne, więc w sam raz do wakacyjnej apteczki.

8 kwietnia 2013

Decubal cz. II - czysta przyjemność, czyli pianka do mycia twarzy i olejek pod prysznic i do kąpieli

Znów zniknęłam, znów mam winowajcę - tym razem praca licencjacka... Jutro jednak mam zamiar oddać drugi rozdział, a wtedy pozostaje już "tylko" trzeci - do którego, przypominam, będę Was potrzebować ;). W kwietniu na blogu pewnie pojawi się link do ankiety przeprowadzanej w ramach moich badań blogosfery i współprac, mam nadzieję, że nadal jesteście gotowe pomóc :).

Tymczasem jednak kolejne recenzje produktów Decubal - kolejne dwa bardzo dobre produkty, tym razem myjące - pianka do twarzy i olejek pod prysznic/do kąpieli.

Zacznę od nawilżającej pianki do mycia twarzy, czyli po prostu Decubal Face Wash. Wydaje mi się, że o tym produkcie zrobiło się już nieco głośno, bo chyba większość z recenzujących dziewczyn była z niego bardzo zadowolona, ja również jestem :).


Opakowanie pianki jest dość standardowe jak na pianki do mycia twarzy, ale estetyczne i minimalistyczne. Dzięki przeźroczystej butelce widać, ile jeszcze produktu nam zostało. Pianka ma pojemność 150ml, ale jest bardzo wydajna - stosuję dwie pompki przy każdym demakijażu od około miesiąca, a zużyłam dopiero ok. 1/3 opakowania.

Produkt ma formę pianki, która pozytywnie zaskakuje - nie znika i nie spływa z twarzy w niewiadomych okolicznościach, jest dość gęsta i bardzo fajnie myje się nią twarz, daje takie aksamitne uczucie na skórze. Ten produkt też faktycznie jest właściwie bezzapachowy, może odrobinę wyczuwalna jest jakaś delikatna nuta, ale nie jest to zapach ani trochę narzucający się, bo nawet nie potrafię go przywołać w głowie.


I najważniejsze, czyli samo działanie - do umycia twarzy używam dwóch pompek produktu, co całkowicie wystarcza - być może wystarczyłaby i jedna, ale wolę więcej, niż mniej ;). Dokonuję z jej pomocą demakijażu, zmywając również makijaż oczu.Nie zawsze poradzi sobie z mocniejszym makijażem, ale wtedy pomagam sobie dodatkowym płynem do demakijażu oczu. Pianka nie podrażnia, bardzo dobre myje - naprawdę, zaskakująco dobrze, jak na piankę - skóra po umyciu jest przyjemna i nie mam uczucia ściągnięcia. Nie wiem, czy produkt nawilża, bo zawsze i tak stosuję krem nawilżający, ale na pewno też nie wysusza. Kolejny fantastyczny kosmetyk!


Drugi na dzisiaj kosmetyk to Decubal Shower & Bath Oil, czyli olejek pod prysznic i do kąpieli. Kosmetyk dostajemy w butelce o pojemności 200ml z bardzo wygodnym zamknięciem. Do opakowania dołączona jest mała saszetka z aromatem zapachowym - sam olejek jest całkowicie bezzapachowy, ale możemy dodać do niego saszetkę zapachową o zapachu grejpfrutowym, co ja uczyniłam. Zapach jest delikatny i lekko orzeźwiający.


Olejku można używać dwojako - najpierw przetestowałam go jako dodatek do kąpieli. Niestety, trzeba nalać go dość sporo, zapach szybko się ulatnia, słabo się pieni... Jednak skóra po takiej kąpieli jest wyraźnie nawilżona i dopieszczona.


Pełnię swoich możliwości olejek uwalnia, kiedy stosujemy go jako produkt do mycia ciała. Ślicznie pachnie na skórze (choć zapach nie utrzymuje się po kąpieli), dobrze myje, nałożony na gąbkę wytwarza wystarczającą ilość piany, a co najważniejsze, cudownie otula i nawilża skórę... Bardzo się z nim polubiłam i z chęcią go stosuję, kiedy czuję, że moja skóra jest nieco bardziej przesuszona. Po takim umyciu ciała nie odczuwam już potrzeby nakładania dodatkowych balsamów po kąpieli. Decubal po raz kolejny się wykazał, choć nie wiem, czy kupię olejek ponownie - mimo wszystkich atutów, chyba wolę zwykłe żele pod prysznic.