28 lutego 2013

Moja toaletka (photo heavy)

Ten post to dokładnie 250-ty post na blogu :). Od dłuższego czasu też obiecywałam Wam post o mojej toaletce, więc stwierdziłam, że to dobra okazja do napisania go właśnie teraz ;). Wczoraj minął 10-ty dzień od momentu zamieszkania w nowym gniazdku, zadomawianie się jeszcze ciągle trwa, choć przy mojej niecierpiącej zmian naturze oczywiście nie odbywało się to całkowicie bezboleśnie... ;). Ale z dnia na dzień wszystko zaczęło się coraz lepiej układać i teraz już właściwie wszystkie strachy umknęły.

Koniec prywaty, pora na gwoździa programu - moją toaletkę i komódkę, która jest niejako jej przedłużeniem. Zarówno meble, jak i większość "akcesoriów" pochodzi z Ikei, na dole posta zamieszczę listę z nazwami i cenami produktów.


Toaletka oczywiście znajduje się w sypialni. Mieszkanie mamy na poddaszu, więc ciężko było ze znalezieniem idealnego miejsca względem okien, ale toaletka znajduje się na przeciwległej ścianie do tej z oknami, więc nie jest źle ;). Pufka na razie jest ukradziona z salonu (w komplecie z narożnikiem dostaliśmy 2 pufy), w przyszłości zastąpi ją pufa po mojej babci, tylko czekam, aż teściowa uszyje mi na nią pokrowiec, bo jej obicie woła o pomstę do nieba.


Tuż obok toaletki znajduje się wejście do garderoby, stąd też mam lustro zarówno przed, jak i obok siebie, bo drzwi do garderoby są przesuwne i składają się z dwóch paneli, jeden z nich to właśnie lustro. Obok toaletki stoi komódka, w której trzymam zapasy kosmetyków i niektóre z urodowych "akcesoriów", a na komódce urządziłam sobie biżuteryjną półeczkę, na której króluje wieszak na kolczyki, który dostałam w Święta od Narzeczonego.


Przechodząc do szczegółów, w lewym rogu toaletki stoją moje perfumy. Jak widać, moja kolekcja jest stosunkowo mała i zawiera tylko dwie pozycje perfum "z prawdziwego zdarzenia" ;). Są tutaj: Escada Magnetism, Beyonce Pulse (perfumy + dezodorant perfumowany), woda toaletowa Essence z LE Vampire's Love, woda toaletowa Adidas Natural Vitality wygrana u Belli oraz dwie miniaturki z Yves Rocher - Vanille Noire i Tendre Jasmin.


Po lewej stronie lustra stoją moje puchatki, czyli pędzle do twarzy :). Kolekcję zdominowały pędzle Real Techniques, które szczerze uwielbiam. W przyszłości być może napiszę posta o mojej kolekcji pędzli, ale jeśli macie jakieś konkretne pytania, piszcie w komentarzach.


Po prawej stronie lustra znajdują się rzeczy, które widzicie na zdjęciu: moje palety, czyli GlamBox i 2 Sleeki (zabrakło dla nich miejsca w szufladzie, a wydaje mi się, że są na tyle estetyczne i na tyle często w użyciu, że nie muszę ich chować na siłę), pędzle do twarzy, lusterko stojące (wiadomo, marzy mi się podświetlane BaByliss, ale na razie zadowalam się dwustronnym ikeowskim ;)), biały pojemniczek na waciki oraz Tangle Teezer.


Po prawej stronie lustra stoją pędzle do makijażu oczu - na zdjęciu  kolekcja wygląda dość biednie, ale jest ich jednak całkiem sporo ;). Jednak oczywiście gdy tylko nadarzy się taka okazja i fundusze pozwolą, będę powiększać swoją kolekcję, kilka typów już mam na liście życzeń :).


Waciki i patyczki kosmetyczne - pierwotnie ich nie przewidywałam, ale kiedy podczas wykonywania pierwszego makijażu przy toaletce musiałam biec do łazienki po patyczki higieniczne, decyzja o zakupie jakiegoś specjalnego pojemniczka podjęła się sama :P. Pojemniczek ma przykrywkę, którą do zdjęcia zdjęłam, kupiłam go w Castoramie za jakieś 6zł.


Moja kolekcja lakierów do paznokci zamieszkała w toaletce, choć sądziłam, że nadal będą mieszkać w jakimś pudełku. Tutaj jednak mają się bardzo dobrze :). Jedyny minus - szuflada ma opcję "domykania", tzn. jak ją dopchnę do początku blatu, dalej przeskakuje już sama i się domyka, przez co siła "odrzutu" popycha lakiery do tyłu, stąd ta luka przed rzędem lakierów z przodu szuflady :P. Muszę chyba coś za nimi z tyłu położyć.


Wkładka nr 1, lecimy po kolei ;). Całkiem z lewej są jakieś rzadko używane przeze mnie produkty - jakaś zabłąkana maseczka do twarzy, płyn do pigmentów z Kobo, brokat Essence i szminki, których rzadko używam. Poniżej zamieszkały kabuki EcoTools, których ostatnio jakoś rzadko używam i puszek z pudru Inglota, którego też używam bardzo sporadycznie i trzymanie go w opakowaniu tylko utrudniało mi używanie pudru. U góry w większej komorze zamieszkały rozświetlacze (w pudełku po Nivei jest rozkruszony rozświetlacz Essence), bronzer i puder w kamieniu (który docelowo trafi do torebki, jak przypomnę sobie, żeby go tam włożyć :P). Poniżej puder sypki, dwa róże i korektor. W podłużnej komorze z prawej mieszkają tusze do rzęs, korektor do brwi, zalotka i paletka cieni Wibo (bo najbardziej pasowała tam rozmiarem :P).


We wkładce nr 2, idąc od lewej mieszkają: kredki do oczu, które od góry trzymają dwa róże w kremie (ten z Balleriny muszę w końcu wykończyć, jest go tam odrobina, a ten ze stałej kolekcji kupiłam za 3,99zł na wyprzedaży, tak o, świadoma, że to raczej bubel, w sumie to nie używałam go jeszcze ani raz :P). W górnej większej przegródce mieszkają podkłady, krem tonujący Alterry, baza pod makijaż i baza pod cienie.  Poniżej, jak widać, mam ułożone moje cienie w kremie plus jeden sypki z MySecret. Poza tym jeszcze jeden pojedynczy wypiekany cień z Hean i 3 próbki pefrum ;). W górnym prawym rogu mieszkają moje eyelinery, a pod nimi akcesoria do włosów - klamry, gumki, spinki.


Na komódce obok toaletki, jak wspominałam, mam kącik biżuteryjny. Trzymam tutaj 2 pary okularów przeciwsłonecznych (z tyłu), stojak na kolczyki, pudełeczko, w którym kiedyś dostałam komplet biżuterii od Lubego, a obecnie jakieś samotne kolczyki i mały stojaczek na kolczyki-wkrętki. Teraz jeszcze stoi tam mała kasetka na biżuterię (z Biedronki, pokazywałam ją tutaj), gdzie trzymam bransoletki, naszyjniki i pierścionki . Zwykle tutaj leży też zegarek i komplet biżuterii, który noszę najczęściej, chyba, że aktualnie mam go na sobie ;).


W dolnej szufladzie komódki trzymam pudełko, w którym są wszystkie pary kolczyków, które są zepsute, nie mają pary, lub po protu mi się nie podobają, a żal mi je wyrzucać. Na tym pudełku leży pudełko po biustonoszu Panache, a w nim wszystkie "ładne opakowania" - opakowania po paletkach Sleeka, jakaś torebeczka z Sephory itp. Nie wiem czemu, ale lubię zostawiać takie rzeczy ;). Poza tym mieszkają tutaj zestaw do woskowania i wszystkie kosmetyki do woskowania potrzebne. Jak widać, znalazł się też masażer, który kupiłam w wakacje i użyłam chyba raz :P.


W górnej szufladce (przepraszam za ciut rozmazane zdjęcie...) trzymam głównie zapasy i akcesoria do manicure. W żółtym pudełku mam wszelkie akcesoria do manicure - pilniczki, stemple, preparat do skórek, cążki, patyczki, sondy, wzorniki itp. Obok leży kilka kosmetyków, które jeszcze czekają na swoją kolej, bawełniane rękawiczki i siateczka z kosmetykami na wymiankę. Na zdjęciu jest jeszcze pudełeczko po pierścionku zaręczynowym, które obecnie już leży na wierzchu ;).

I to by było na tyle :). Mam  nadzieję, że post Was nie znudził, a wręcz przeciwnie, zaspokoił Waszą ciekawość ;). Ja do tej pory wszystkie swoje kosmetyki trzymałam w łazience, razem z kosmetykami Mamy i Siostry, więc taka toaletka to duża zmiana i inny rytuał malowania, niż na stojąco przed lustrem w łazience. Wiadomo, że jest to pewien wydatek, ale w sumie i tak zamknęłam się w mniejszej kwocie, niż planowałam, a toaletka na pewno posłuży mi długi czas.

Wszystkie produkty, które wchodzą w skład mojego centrum dowodzenia możecie znaleźć w Ikei:
Toaletka - Malm, 299,99zł
Komódka - Malm, 129,99zł
Lustro wiszące - Kolja, 39,99zł
Lusterko stojące - Trensum, 29,99zł
Stojaczki na pędzle - oryginalnie świeczniki-lampiony - Skurar, 5,99zł
Wkłady do szuflad - Antonius, 6,00zł
Lampa - Basisk, 39,99zł
Kosz na śmieci - Fniss, 3,59zł

PS: Dziś stuknęło mi, poza 250-tym postem, 666 obserwatorów :> Zrobiło się szatańsko :D Dziękuję!

16 lutego 2013

Kokosowe love, czyli olej kokosowy i lawendowa sól do kąpieli

Jakiś czas temu, dzięki facebookowej akcji, otrzymałam możliwość przetestowania naturalnego oleju kokosowego. Kocham wszystko, co kokosowe, mam bardzo dobre doświadczenia ze stosowania kokosowego oleju Vatika do włosów, ale nigdy jeszcze nie stosowałam "czystego" oleju kokosowego, więc bardzo ucieszyłam się, kiedy otrzymałam go do testów.


Olej kokosowy, jak większość olejów naturalnych, ma cały wachlarz zastosowań, o których możecie poczytać na stronie internetowej dystrybutora - klik. Jako że firma zajmuje się nie tylko dystrybucją oleju kokosowego, ale także prowadzi tzw. Studio Zdrowia, do testów oprócz oleju otrzymałam też sól do kąpieli z lawendą (o której możecie poczytać tutaj).


Mnie oczywiście najbardziej zainteresował kosmetyczny aspekt oleju, który nadaje się także do wykorzystania w kuchni (jeszcze tego nie zrobiłam, bo ostatnio nie mam czasu samej gotować, ale chodzi za mną jakiś egzotyczny "kokosowy" kurczak ;)). Olej otrzymujemy w niskim, szerokim szklanym słoiczku (mój ma pojemność 200g). Jak pewnie część z Was wie, olej kokosowy w temperaturze pokojowej przyjmuje formę stałą i jest dość twardym tłuszczem białego koloru, o cudownym, naturalnym  i delikatnym zapachu kokosa. Dopiero po podgrzaniu w kąpieli wodnej, mikrofali czy po prostu pod wpływem ciepła ludzkiego ciała, olej zaczyna się rozpuszczać, przyjmując standardową oleistą konsystencję i zmienia kolor na przeźroczysty, jednak jego "skala tłustości" nie jest bardzo duża moim zdaniem, tzn. nie tłuści aż tak, jak np. oliwa z oliwek, szybciej się wchłania i nie zostawia takiego wyraźnego filmu.


Za sugestią Pana Grzegorza, prezesa firmy, pierwszym sposobem, w jaki wykorzystałam olej, była kąpiel z dodatkiem oleju i soli lawendowej. Do pełnej wanny dodałam ok. 2 łyżki soli i 1 łyżkę oleju. Muszę przyznać, że ten duet bardzo umila kąpiel - zapach lawendy i kokosa cudownie relaksuje (choć niestety aromat lawendy szybko znika), a skóra podczas kąpieli ma czas zaaobsorbować trochę dobroci z oleju. Po kąpieli nie mam już potrzeby nakładania dodatkowych kosmetyków na skórę, ponieważ olej zostawia ją nawilżoną i rozpieszczoną. Jedynym minusem jest tłustość wanny, jaka zostaje po kąpieli, i co za tym idzie, fakt, że podczas kąpieli nieco się ślizgam siedząc w wannie ;).


Po takiej relaksującej kąpieli, postanowiłam wykorzystać olej do olejowania włosów, ponieważ moja buteleczka Vatiki akurat się skończyła. Niepełną łyżkę oleju przełożyłam do filiżanki i podgrzałam w mikrofali do rozpuszczenia. Olej bez problemu dał się rozprowadzić na moich włosach, mam nawet wrażenie, że był mniej tłusty i moje włosy bardziej go "piły" niż Vatikę. Zapach również jest mniej intensywny niż w porównaniu z Vatiką, jest to subtelna woń kokosa, bez żadnych dodatków zapachowych. Rano nie miałam problemu z domyciem oleju (standardowo umyłam włosy 2 razy szamponem Babydream). Włosy były nawilżone, odżywione i miękkie, czyli olej stanął na wysokości zadania i w sumie nie wiem czy jest w jakikolwiek sposób gorszy od mojej dotychczasowej ulubienicy Vatiki. Stosuję go regularnie, 1-2 razy w tygodniu i efekty cały czas są tak samo zadowalające, a dłuższe stosowanie pewnie zaowocuje jeszcze w przyszłości.

Do opisu zdjęcia wkradła się literówka, ale poudawajmy, że nikt nie zauważył ;)

Olej świetnie sprawdza się też jako kosmetyk pielęgnacyjny. Można go nałożyć po kąpieli na całe ciało, zamiast oliwki - skóra jest wtedy cudownie miękka i nawilżona, choć tłustość może dla niektórych stanowić problem. Ja też bardzo lubię nakładać olej na dłonie i skórki wokół paznokci - nie rozpuszczam go wcześniej, wystarczy odrobina, jaka rozpuści się pod wpływem ciepła opuszka palca. Olej bardzo dobrze pielęgnuje skórki i skórę dłoni.

Pod kątem kulinarnym, nie miałam czasu ugotować nic specjalnego, ale z ciekawości spróbowałam oleju na kromce chleba zamiast masła... ;). Smakuje dobrze. Jak delikatne masło z lekko słodkawą, kokosową nutą. Z pewnością jeszcze pokombinuję z tym produktem w kuchni.

j.w.

I na koniec kilka słów o samej soli do kąpieli. Dystrybutor zwie się Dr Nona. Moja sól jest akurat lawendowa i posiada minerały z Morza Martwego. Opakowanie (bardzo ładne swoją drogą) mieści 300g produktu (na jedną kąpiel potrzebujemy 1-2 łyżki soli). Jest przyjemnym dodatkiem do kąpieli, sprawia, że w łazience unosi się relaksujący zapach lawendy, a skóra po kąpieli jest nieco bardziej nawilżona niż zazwyczaj, jednak zapach niestety szybko znika. Producent podkreśla terapeutyczne zastosowanie soli, którego ja nadzwyczaj nie odczułam, ale fakt, że zapach soli różnił się nieco od typowych sól lawendowych, jakie możemy nabyć w drogeriach, był subtelniejszy i mniej chemiczny. (Nie)stety doraźnego leczniczego działania soli nie odczułam. Dopiero przy okazji pisania tego posta zajrzałam na stronę i internetową, gdzie za zestaw 4 soli zapłacimy 136zł (czyli jedna sól to 34zł). Cóż, zostawiam to do własnej rozwagi, ale ja bym jednak tej soli sama nie zakupiła, cena jest jak dla mnie jednak nieco za wysoka.

j.w.

Podsumowując, sól jak dla mnie jest bez fajerwerków, choć osoby, którym taka sól może się naprawdę przydać w terapii, mogłyby być zadowolone. Za to testowanie naturalnego oleju kokosowego utwierdziło mnie w tym, że olej ten uwielbiam, zarówno solo, jak i w mieszankach. W łazience sprawdza się świetnie, mam nadzieję, że znajdzie u mnie zastosowanie także w kuchni.

15 lutego 2013

NOTD: Sugar High - China Glaze + kilka moich przemyśleń nt. Chinek i nie tylko :)

Ostatnio u którejś z Dziewczyn przeczytałam, że luty jest jednym z najgorszych miesięcy w roku, w parze z listopadem. Trochę mnie to zaskoczyło, bowiem dla mnie luty kojarzy się głównie z zimą, ale już powoli mijającą, z czekaniem na wiosnę i sporą ilością wolnego czasu ;). Pogoda za oknem jednak faktycznie bywa dość ponura, dlatego na przekór na moich paznokciach zagościł intensywny, soczysty róż - Sugar High od China Glaze.



Lakier kupiłam w grudniu, baaardzo długo dumając, który kolor z całej gamy Chinek wybrać. Jednak ostatnio wariacje na temat różu najczęściej goszczą na moich paznokciach, więc zdecydowałam się na ten kolor. Róż. Trochę szalony, ale dziewczęcy, trochę kiczowaty, ale mimo to w dobrym stylu, w jednym świetle rażący, w innym ciut zgaszony... Bardzo bliski typowemu barbie pink. Stwierdziłam, że na niebieskości-zieloności, brokatowe wykończenia czy inne odważne kolory trzeba mieć specyficzny nastrój, poza tym niebieskich typów w moim lakierowym kuferku nie brakuje, a ten lakier to będzie taki klasyk-nie- klasyk dobry na co dzień i nie tylko. Wykończenie, jak widać, kremowe, nieprecyzyjnie nałożony potrafi leciutko smużyć, ale gdy nabierze się wprawy i poświęci chwilę uwagi, problem znika.


Chinki w swojej kolekcji mam dwie, pierwszą nabyłam jesienią pytając Was o radę, co sobie kupić w ramach motywacyjnego systemu nagród ;). Wtedy wybrałam bardzo kobiecy i klasyczny zgaszony róż Fifth Avenue. Sugar High to druga Chinka w mojej kolekcji. Mimo, iż osobiście preferuję duże i płaskie pędzelki, długi i wąski pędzelek Chinek mi nie przeszkadza, można nim wygodnie i precyzyjnie nałożyć lakier, choć z pewnością taka aplikacja wymaga więcej uwagi niż przy szerokich pędzelkach (np. Essie). Lakiery mają dobrą trwałość (ale to kwestia bardzo indywidualna), ogromną gamę kolorystyczną i ogólnie jakoś do mnie przemawiają, poza tym na pewno sugestywnie działa fakt, że duuużo blogerek je poleca :).


O ile wydanie 35zł na lakiery Essie to dla mnie już za drogo, o tyle wydanie 20-25zł na Chinkę wydaje się w porządku. Wiem, że lakiery mają b. dobrą jakość, dużą pojemność i mi będą długo służyć. W dodatku staram się kupować właśnie dość klasyczne, uniwersalne kolory, które będą często gościć na moich paznokciach. Choć oczywiście China Glaze ma w swojej kolekcji kolory unikatowe, to jednak boję się wydawać na nie zbyt dużo pieniędzy w obawie, że zbyt szybko mi się znudzą i nie zużyję ich do końca ;). W kwestii lakierowych szaleństw i mody, wolę kupować tańsze lakiery, choć oczywiście są niektóre odcienie Essie, OPI czy China Glaze,  które są bardzo unikatowe i kiedyś chciałabym je mieć.


A wy stawiacie na tańsze marki, czy wolicie jednak lakiery "klasę wyższe" - China Glaze, OPI, Orly, Essie? Których firm lakiery kupujecie w ciemno, wiedząc, że Was nie zawiodą? Jacy są Wasi lakierowi ulubieńcy tych marek? :)



PS: Swoją drogą, nazwa lakieru jest idealna, nieprawdaż? ;)

11 lutego 2013

Fusswohl rozświetlający lotion do nóg, czyli coś na karnawałowe szaleństwo

Dzisiaj mam dla Was recenzję ostatniego produktu ze świątecznej paczki od Rossmanna. Ten produkt najmniej przypadł mi do gustu, po prostu dlatego, że dla mnie, na chwilę obecną, jest trochę... bezużyteczny?  Nie jest zły, ale po prostu nie mam go jak zużyć (jeśli chciałabym go używać zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem). Ale o tym później, najpierw kilka ogólników.

Fusswohl rozświetlający lotion do nóg to wg producenta delikatnie nabłyszczający kosmetyk, z zawartością odżywczych składników. Ma dawać fajny efekt rozświetlenia przy wszelkich karnawałowych zabawach, ale przy tym pielęgnować nogi. Kosmetyk zawiera olej z orzechów makadamia, masło Shea i ekstrakt z jedwabiu. Jego cena to 7,79zł/125ml, a więc dość rozsądnie.


Strona estetyczna - tubka z nadrukiem nóg na tle różowo-złotego brokatu - nie jest zbyt mocna... No ale przywodzi na myśl trochę kiczowate, sylwestrowo-karnawałowe szaleństwo. Zawartość to biały, mocno kremowy balsam o średnio gęstej konsystencji. Bez problemu można go wydobyć z opakowania i rozprowadzić na nogach. Wchłania się szybko, zostawiając subtelny efekt rozświetlenia. Zapach producent określa jako jaśminowo-waniliowy. Może faktycznie ma coś z tych nut, choć ja nie umiem go do końca określić i na pewno nie jest to ewidentny jaśmin, ani ewidentna wanilia.


No i właśnie - to całe rozświetlenie. Kosmetyk faktycznie moim zdaniem rozświetla nogi, sprawiając, że wyglądają nieco bardziej "ponętnie", ale ma w sobie też sporo minimalnych srebrnych drobinek, które nie każdemu mogą się spodobać (niestety mój aparat uparcie nie chciał ich uchwycić). Ja sama nie wiem, jakie mam o nich zdanie - nie rzucają się w oczy, ale to jakiśtam brokat jest. Daleko mu do brokatowych żeli, których używało się w czasach podstawówki, ale też nie wiem, czy tak naprawdę "modne" i "fajne" jest dodawanie nogom rozświetlenia przy użyciu takich "narzędzi"... To już chyba kwestia bardzo indywidualna.

Efekt końcowy nie jest zły, ale też nie powala na kolana. To kosmetyk bez którego z całą pewnością można się obyć. Tym bardziej, że ja z karnawałowych szaleństw w żaden sposób nie korzystam.

Co do właściwości pielęgnacyjnych, te faktycznie są całkiem niezłe. Balsam dość dobrze nawilża i pielęgnuje skórę, ale fajerwerków też nie ma. Osobiście wolę jednak na nogi stosować ten sam balsam czy masło do ciała, którego używam do całego ciała.


Podsumowując - dla mnie to taki kosmetyk-zagadka. Okej, nie jest zły, nawet pielęgnuje, ale... Co ja właściwie mam z nim zrobić? Nawet, jeśli szła bym na imprezę z odsłoniętymi nogami, gdzie mogłabym wykorzystać potencjał kosmetyku, to byłaby to jedna, dwie imprezy w sezonie. A ta tubka z pewnością wystarczy na o wiele więcej użyć... Z kolei smarowanie nóg po każdej kąpieli produktem ze srebrnym pyłkiem też nie jest zbyt fajne, wolę produkty wchłaniające się do zera i nie pozostawiające po sobie śladu.

PS: Tak, wiem, że moja dłoń na każdym ze zdjęć ma inny kolor, ale to dlatego, że walczyłam z programem graficznym o uwydatnienie rozświetlenia i drobinek :P.

8 lutego 2013

NOTD: Beauty UK - Smokey Lilac No. 75

Tak sobie myślę, że moim mottem ostatniego miesiąca powinno być chyba hasło są rzeczy ważne i ważniejsze, dlatego najpierw pomaluję paznokcie lub też keep calm and paint your nails. Brakuje mi czasu i nerwów na wiele rzeczy, chociażby na sam manicure jako taki (piłowanie, peeling, zajęcie się skórkami), za to zawsze muszę mieć pomalowane paznokcie, bez odprysków (a te ostatnio pojawiają mi się jakoś nadzwyczaj szybko, chyba od wszystkich prac remontowych). Tak więc potrafi być tak, że o 16 pomaluję paznokcie, by je "zepsuć" o 18 (bo nagle trzeba coś zrobić, a lakier jeszcze nie dosechł jak trzeba), a o 20 maluję jeszcze raz. Albo pomaluję o 11, a o 18 zabieram się do sprzątania ścinków flizów, paneli i niewiadomego pochodzenia gruzu :P. Moje paznokcie mają ciężki żywot ostatnio, ale robię co mogę, żeby zawsze był na nich kolor (po latach zauważyłam, że nic ich tak nie chroni przed urazami, jak warstwy lakieru).


W związku z zawirowaniami remontowymi, mimo tak częstej zmiany koloru, kiepsko jest z czasem na robienie zdjęć. Ostatnio jednak miałam wolną chwilę, słońce jako-tako świeciło, więc udało mi się zrobić swatche ;). Przedstawiam Wam jeden z moich nr 1 w kwestii lakierów "okołonudziakowych" - Beauty UK - Smokey Lilac No. 75.



Lakier otrzymałam w ramach wymianki z Magdą :) Bardzo dziękuję za tą wymiankę, bo lakier bardzo mi się spodobał.


Pierwszy raz mam do czynienia z lakierem firmy Beauty UK, ale wrażenia mam pozytywne. Buteleczka ma pojemność 14ml, pędzelek jest bardzo standardowy - średniej szerokości i długości, okrągły w przekroju, łatwo i ładnie rozprowadza lakier. Sam lakier jest dość lejący, ale bez przesady, nie mam mu nic do zarzucenia.


Lakier ma wykończenie kremowe i kryje przy 2 warstwach. Nie smuży, prezentuje się naprawdę super. Pokochałam też jego kolor - nie za dobrze czuję się w typowych kolorach nude, za to uwielbiam szaro-fioletowe odcienie - zarówno jasne, jak i ciemne - i ten właśnie taki jest... Niby nude, ale w kolorze przykurzonego fioletu (swoją drogą - nazwa lakieru jest idealnie trafiona). To idealne połączenie szarości i lekkiego, pastelowego fioletu. Nie rzuca się w oczy, ale równocześnie nie jest "nijaki". Strasznie się cieszę, że trafił w moje łapki.



Też lubicie takie szarawo-fioletowe odcienie? Znacie podobne lakiery? Jeśli tak, koniecznie napiszcie co to za odcienie! :)

6 lutego 2013

Odchudzanie: co i jak jem?

Przygotujcie się na epopeję o moim odżywianiu... ;)

Minął styczeń, od mojego posta z postanowieniami minął miesiąc... Obiecałam sobie i Wam też, że gdy zobaczę pierwsze efekty, w końcu napiszę posta poświęconego tylko temu, co jem w czasie odchudzania.

Jestem ze stycznia w miarę zadowolona, schudłam 2,9kg (ale to właściwie sama pogrudniowa nadwyżka), więc wynik dobry. W niedzielę "stuknęło" mi równe 15 zrzuconych kilogramów :). Byłoby więcej, gdyby nie szaleńczy tydzień pod koniec miesiąca - sesja, remont, kilka innych spraw do załatwienia sprawiło, że nie miałam po prostu czasu zastanawiać się nad tym co, ile i kiedy jem. Poza tym przez to zabieganie i zmęczenie oczywiście mój apetyt wzrósł (do tego doszedł PMS...), a największą ochotę miałam na słodycze i węglowodany... Wpadły więc dwa razy smażone frytki, duuużo ciasteczek, makarony, ale na szczęście obyło się bez nowej nadwyżki. Mam nadzieję, że teraz już całe to zamieszanie będzie ulegało wyciszeniu, a ja znów będę miała czas i siły, by skupić się na zdrowym jedzeniu. Bo w końcu obiecałam sobie i Wam!


Na samym początku chcę jeszcze zaznaczyć, że takie zasady sprawdziły się u mnie i polecam do przetestowania je na Was samych, jeśli tylko macie ochotę, ale nie jestem dietetykiem ani inną osobą, która "zawodowo" zna się na odżywianiu. Każda z Was może preferować inny tryb odżywiania podczas diety, ale poniższe wskazówki sprawdziły się u mnie i dlatego o nich piszę.

Od początku mojego odchudzania minął prawie rok. I ciągle zastanawiam się, do której zasady mi bliżej:
wszystko, ale z umiarem czy (prawie) bez umiaru, ale zdrowo. Myślę, że to się zmienia, a najbliżej mi do miksu tych zasad i obydwie z nich uważam za kluczowe w moim odchudzaniu.

Wszystko, ale z umiarem
To jest coś, dzięki czemu nie zniechęciłam się do diety, nawet w trudnych chwilach. Po prostu, kiedy mam ochotę na coś kalorycznego czy mniej zdrowego, pozwalam sobie na to, ale kontrolując ilość i częstotliwość takich grzeszków. Tak samo, kiedy wszyscy domownicy jedzą jakiś mega pyszny obiad czy kolację, jem to samo, co oni, tylko w mniejszych porcjach. Ograniczam kaloryczność, ale nie katuję swoich kubków smakowych ;). W końcu jedzenie ma być przyjemnością (nie przemawia do mnie zasada jedz po to, aby żyć, a nie żyj, aby jeść, choć oczywiście jest w tym pewna prawda, ale jednak bliżej mi do dolce vita i smakowania życia w sensie także dosłownym, tym bardziej że kuchnia to zawsze było "moje" miejsce ;)).


(Prawie) bez umiaru, ale zdrowo
Kiedy dopada mnie większy apetyt, a jak wiadomo, są takie dni w miesiącu (ale nie tylko o TE dni chodzi ;)), mogłabym jeść bez przerwy. Tylko co wtedy? Wtedy właśnie w grę wchodzą moje zamienniki, dzięki którym mogę jeść dość sporo, ale wiem, że jest to wartościowe lub po prostu mniej kaloryczne jedzenie. Szczególnie w pierwszym okresie diety stosowałam zamienniki gdzie tylko się da, teraz mi to tak weszło w nawyk, że już nie zwracam na to uwagi - po prostu intuicyjnie wybieram zamiennik. O co konkretnie chodzi? O szukanie zdrowszych i lżejszych zamienników dla "standardowego" jedzenia. Poniżej zamieściłam przykłady kilka zamienników, jakie stosuję:
  • Białe pieczywo - pieczywo "ciemne", pełnoziarniste, razowe (choć właściwie od długiego okresu czasu, nawet przed dietą, jadłam tylko ciemny chleb) lub pieczywo chrupkie, np. Wasa (o wiele mniej kalorii na kromkę w porównaniu do zwykłego chleba).
  • Śmietana - jogurt naturalny lub jogurt grecki (greckie uwielbiam, choć wiem, że są nieco bardziej kaloryczne, uwielbiam też nowe jogurty naturalne Bakomy, gdzie na wieczku są różne stopnie gęstości).
  • Jogurty owocowe - jogurt grecki z dodatkiem świeżych lub suszonych owoców, musli, otrębów, orzechów.
  • Tłuszcz do smażenia - nie zrezygnowałam z niego całkiem, jednak czasami smażę po prostu beztłuszczowo lub po usmażeniu odsączam np. kotlety w ręczniki papierowe, mnóstwo tłuszczu zostaje wchłonięte przez ręcznik. W sumie, to w ten sposób odsączam niemal wszystko, co smażone.
  • Płatki śniadaniowe z mlekiem - owsianka, poza tym jogurty z musli i innymi dodatkami.
  • Makarony pszenne - makarony pełnoziarniste, ale to dość oczywisty zamiennik ;). Uwielbiam te z Lubelli.
  • Ziemniaki - nie zrezygnowałam z nich całkiem, bo uwielbiam młode ziemniaczki, jednak w zimie nie jem ich prawie wcale (po prostu mi nie smakują). Zamiast tego można jeść inne, zdrowsze węglowodany, np. brązowy ryż (szczerze, to jeszcze nigdy go nie jadłam :D) lub kasze (uuuwielbiam kaszę jęczmienną. Kaszę jaglaną można jeść też na słodko na śniadanie :)). Najczęściej po prostu jem dużą porcję surówki lub warzyw do mięsa i to mi w pełni wystarcza zamiast ziemniaków.
  • Słodycze - owoce, jogurty owocowe, jogurty naturalne z musli, batoniki musli (długo moją awaryjną "zachcianką" były te z Biedronki).
  • Cukier - oduczyłam się słodzenia herbat, czarnej herbaty nie pijam prawie wcale, zamiast tego piję herbaty ziołowe, owocowe, uwielbiam herbatę czerwoną, czasami piję też zieloną. Kawę słodzę 1 łyżeczkę i stosuję cukier trzcinowy, ale kawę ogólnie piję ok. 2-3 razy w tygodniu.
  • Zwracam uwagę na zawartość tłuszczu w produktach - piję mleko 2% (0,5% mi nie smakuje) zamiast 3,2%, wybieram sery półtłuste lub chude zamiast pełnotłustych, serek wiejski jadam "lekki", nie zwykły. Ale też nigdy nie kupuję produktów "light" - często są napakowane chemią i słodzikami.
  • Gdy mam zachciankę na coś słonego, zamiast chipsów wybieram troszkę mniejsze grzeszki ;) - chrupki kukurydziane, wafle ryżowe, słone paluszki czy popcorn. Oczywiście nadal są to średnio zdrowe przekąski, no ale z pewnością są lżejszą alternatywą względem chipsów.

To chyba najważniejsze zamienniki... Trochę warto poczytać o zdrowym odżywianiu, niektóre rozwiązania są dość intuicyjne - chyba każda z nas wie, że lepiej zjeść jogurt naturalny, zamiast owocowego ;). Poniżej znajdziecie za to kilka innych, szerszych zasad, które praktykuję i uważam, że pomagają mi w diecie:
  • Co do herbat - piję 1-3 kubki czerwonej herbaty dziennie (moja ulubiona to ta z Bio-active z cytryną). Ponoć wspomaga ona odchudzanie, czego nie jestem w stanie w 100% ocenić, ale wydaje mi się, że jednak coś w niej jest. Jest dużo teorii co do ilości, jaką można dziennie wypić, kiedy najlepiej ją pić itp. Wiem, że pita w nadmiernych ilościach wypłukuje minerały z organizmu. Ja piję ją, tak jak napisałam, max 3 razy dziennie, najlepiej w 30 min po posiłku, ale trzeba być ostrożnym.
  • Kolejna uwaga dotycząca herbaty - kiedy jestem głodna, ale wiem, że np. do kolacji zostało 1h lub pół godziny, wypijam duży kubek herbaty, co skutecznie zapełnia brzuszek i pozwala przetrwać do kolejnego posiłku bez ssania w żołądku ;). 
  • Latem wypijam ogromne ilości wody mineralnej - w zimie wolę ciepłe herbaty. Od wiosny do jesieni jednak moim najlepszym przyjacielem jest 1,5l butelka wody mineralnej - poszukajcie swoich ulubionych. Wiem, że najlepiej pić niegazowane, ja jednak lubię troszkę bąbelków. Nie przepadam np. za Cisowianką czy Żywcem Zdrój, za to zdecydowanie uwielbiam Muszyniankę. Poszukajcie koniecznie swojego typu i pijcie dużo wody. W lecie szczególnie! Moim zdaniem zasada "dziennie trzeba wypić 2l wody" jest przesadzona, bo każdy ma inne zapotrzebowanie, woda to też nie tylko ta w czystej postaci, bo spożywamy ją też w posiłkach. Jednak latem 1,5l dla mnie to standard, czasem wypijam i 3l, gdy jest upał i dodatkowo trenuję.
  • Nie praktykuję tego regularnie, jednak wiele razy przekonałam się, że świetnym rozwiązaniem jest szklanka wody z miodem i cytryną wypita na czczo, zaraz po przebudzeniu. Pobudza metabolizm, oczyszcza jelita i pozwala rano poczuć się lekko i świeżo ;).
  • Dużo słyszałam o dobroczynności białka. Nie jestem zwolenniczką czysto białkowych diet (Dukan), uważam, że wszystkie składniki są potrzebne organizmowi, dobre węglowodany to nasze główne paliwo. Jednak białko to dobry przyjaciel. W ciągu dnia jem różnie, ale gdy się odchudzam, jakoś najlepiej mi to wychodzi, gdy na kolację jem białko. W sumie, bywały okresy, gdy jadłam w kółko  jajecznicę i serek wiejski z rybą, jeśli chodzi o kolacje ;). Tak więc, w moim przypadku białkowe kolacje sprawdzają się najlepiej - mogą być większe, ale maksymalnie białkowe i minimalnie węglowodanowe.
  • Ze smażonego nie zrezygnowałam, jednak kiedy mogę, unikam panierek, staram się smażyć beztłuszczowo lub na minimalnej porcji tłuszczu, kiedy mam ochotę lub możliwość, zastępuje smażone jedzenie pieczonym lub gotowanym (np. gdy zostaje kura z zupy).
  • W sezonie staram się jeść jak najwięcej warzyw i owoców. Tzn, może nie jak najwięcej, bo owoce to też cukry, więc nie podjadam przez caaały dzień samych truskawek, bananów i nektarynek, ale np. podwieczorki często jem "czysto" owocowe, albo jem po owocu na II śniadanie i podwieczorek. Warzywa staram się przemycać wszędzie, gdzie się da - są dobrym "zapychaczem" żołądka, a poza tym... są pyszne! ;) (pomidoooory!)
  • Moja ulubiona owsianka to 2-3 łyżki płatków owsianych górskich, na oko 1 łyżka otrębów czy zarodków pszennych, zalewam wodą żeby lekko przykryć płatki, stawiam na ogniu, po zagotowaniu dolewam odrobinę mleka, wkrajam pół banana, dosypuję rodzynek i suszonej żurawiny oraz dodaję łyżeczkę miodu. Czasami też zalewam same płatki z otrębami wrzątkiem, zostawiam na noc, a rano dolewam trochę mleka i po rozmieszaniu podgrzewam w mikrofali, a potem dodaję resztę składników. 
  • Prawie zapomniałam o jednej z najważniejszych zasad, których staram się trzymać ;). Żeby utrzymać metabolizm na stałym poziomie, najlepiej jeść w ciągu dnia 5 małych posiłków, w kilkugodzinnych, regularnych odstępach. Czyli ideał to śniadanie, II śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacja. Nie zawsze tego przestrzegam, szczególnie, gdy mam wolne i jem późne śniadanie, jednak staram się.
  • Niestety należę do osób, które jednak potrzebują większych "głównych" posiłków i nie potrafiłabym jeść 5 naprawdę małych posiłków. Dlatego jem "zwykłe" śniadanie, obiad i kolację, a pozostałe dwa posiłki mniejsze i bardziej na zasadzie przekąsek. Najczęściej sięgam po jogurt naturalny sam lub z musli czy suszonymi owocami, owoce, jogurt owocowy, batonik musli, kisiele "Słodka Chwila" (ale to wyjątkowa zachcianka ;)).

I to by było chyba na tyle... Nie jestem ideałem, czasem robi mi się wstyd, jak patrzę na jadłospisy innych odchudzających się dziewczyn... ;) Nie da się ukryć, że nie jest to pewnie i tak jadłospis idealny, ale tak jak mówię, nie chcę się pozbawiać w 100% przyjemności. Chudnę może ciut wolniej od innych, ale efektywnie. U mnie takie odżywianie sprawdza się najlepiej, oczywiście w miarę możliwości połączone z treningami. Musicie też pamiętać, że w dni "treningowe" Wasze zapotrzebowanie kaloryczne rośnie. 

Ach, no i jestem skrajną przeciwniczką diety 1000kcal. Kalorii z reguły nie liczę, choć robię to od czasu do czasu, orientacyjnie. Jem w przedziale 1300-1600kcal, zależy od dnia. Gdy nie ćwiczę, celuję w 1300-1400kcal, gdy ćwiczę, w 1400-1500kcal. Obsession pisała u siebie o sposobie na obliczenie dziennego zapotrzebowania energetycznego - tutaj, polecam, bo to daje spore wyobrażenie o tym, ile Wasz organizm potrzebuje, żeby przeżyć, ile, żeby utrzymać wagę, a ile, żeby schudnąć. Jedzenie zbyt małej ilości kalorii może się dla Was źle skończyć, od problemów zdrowotnych, po błyskawiczny efekt jojo. Moja koleżanka jadła 1000kcal, co spowodowało, że gdy zaczęła jeść 1200kcal, zaczęła tyć. A normalny człowiek powinien jeść ok. 2000kcal dziennie i nie przytyć...


Pamiętajcie też, że od jednego kalorycznego posiłku  w tygodniu nic Wam się nie stanie i nie zaprzepaści to Waszej diety. Wiele odchudzających się dziewczyn stosuje nawet zasadę 1 dnia w tygodniu, gdy nie myślą w ogóle o diecie. U mnie często takim dniem jest niedziela, gdy jemy rodzinny obiad z deserem i rodzinną kolację. Nie obżeram się wtedy, ale zjem i frytki, i ciasto na deser. A tygodniowy spadek wagi i tak jest ;). Więc najważniejsze - nie dajcie się zwariować!

Na koniec kilka moich przykładowych posiłków:
Śniadania:
  • Owsianka z bananem i miodem;
  • Mleko z płatkami musli (lub JustFit z Biedronki, czasem pozwolę sobie nawet na te czekoladowe);
  • 3-4 wasy z serekiem puszystym i niskosłodzonym dżemem;
  • Jajecznica z 2 jajek, 2-3 wasy.

Obiady - one są naprawdę różne, bo zwykle jem to, co pozostali domownicy:
  • Zwykle jem zupę (staram się dawać mało makaronu i jako że zupy są małokaloryczne (niezabielane oczywiście), jem ich dość sporą porcję, żeby zapchać brzuszek ;)), a na drugie danie mięso+surówka(+bardzo rzadko trochę ziemniaków czy kasza). Co do mięsa, są to najczęściej: 
    • Smażony bez panierki filet z kurczaka lub indyka, odciśnięty potem w ręcznik papierowy, jeśli był smażony na tłuszczu;
    • Pieczone mięso z kurczaka, ale bez skórki;
    • Jeśli jest dobre mięso w zupie (nóżka czy pierś), jem gotowany drób, znów bez skóry;
    • Czasami zdarzy się schabowy, ale wtedy ściągam z niego panierkę i odsączam w ręcznik papierowy;
    • Czasami jem mielone, ale wtedy też odsączam ;).
  • Jeśli jem makaron, to zawsze pełnoziarnisty, sosy jadam różne, ale zwykle ich nie zabielam, a jeśli już, to tylko jogurtem naturalnym;
  • Wyrażę swoje ubolewanie - moi domownicy nie przepadają za rybami... Gdy jednak zamieszkam sama z Lubym, trudno, jemu będę gotowała co innego, a sama porozpieszczam się rybami. Uwielbiam, zwłaszcza łososia, i to chyba najlepszy obiad, jaki można sobie sprawić ;).

Kolacje - bywają różne, szczególnie kiedy jem z całą rodziną, czasami są czystymi "grzeszkami" w postaci zapiekanych tostów z szynką i serem, ale to max 1 raz w tygodniu, a wtedy też zamieniam chleb na Wasę i tak zapiekam ;). Szczerze, z kolacjami mam duży problem i bywam monotonna. Najczęściej jem:
  • Mój zdecydowany typ to jajecznica ;). Zwykle z 3 jajek, a jeśli z jakimiś dodatkami to z 2 jajek, do tego 2-3 wasy lub ciemny chleb;
  • Zaraz po jajecznicy są serki wiejskie (moje ulubione to "lekkie" z Piątnicy). W sezonie jem z warzywami, teraz mam fazę na dodatki rybne w postaci tuńczyka czy makreli w pomidorach. Do tego 2 wasy;
  • Czasami jem kanapki z różnymi dodatkami - wędliny, sery (uwielbiam fetę i mozarellę, wiem, że są kaloryczne, ale... wszystko, byle z umiarem ;)), do tego dodatki warzywne, lubię też robić pastę twarogowo-rybną i jeść na kanapkach;
  • Ostatnio pokochałam następującą sałatkę (ilość konkretnch składników wedle indywidualnych preferencji) :
    • Mix sałat, mój ulubiony to ten z rukolą;
    • Feta;
    • Pomidorki koktajlowe;
    • Ogórek;
    • Papryka czerwona;
    • Grzanki z ciemnego pieczywa (na świeżo, jeszcze ciepłe ;));
    • Sos: jogurt naturalny/grecki z przyprawami (zioła, czosnek), można domieszać musztardę.
  • Lubię też sałatkę z tuńczyka: tuńczyk, ananas, kukurydza, do tego też sos jogurtowy.
Uff. To już chyba wszystko... Z chęcią podyskutuję z Wami w komentarzach i odpowiem na Wasze pytania :). Tak jak mówiłam, nie jem idealnie, ale najważniejsze, że efekty i tak są, a ja nie chodzę głodna i sfrustrowana :).



PS: Wielkimi Nieobecnymi na zdjęciach są oczywiście drób, ryby, woda, warzywa i owoce (także suszone). Niestety akurat w trakcie trwania remontu szafki i lodówka są ciut opustoszałe, poza tym obecnie jest mało naprawdę smacznych świeżych warzyw i owoców, jednak staram się je jeść jak najczęściej i zdecydowanie powinny były pojawić się na zdjęciach ;).
PS2: Pewnie kilka z Was ma ochotę mnie skrytykować, że moje "zdrowe odżywianie" wcale nie jest tak "zdrowe", ale cóż, u mnie się sprawdza, nie jest to drakońskie przestawienie się na zupełnie nowy tryb odżywiania, ale stopniowe wprowadzanie zdrowszych posiłków i zamienników, co u mnie bardzo dobrze zdaje egazmin. Naprawdę, w porównaniu do tego, co jadałam kiedyś, teraz jem bardzo zdrowo ;).
PS3: Rozważam wprowadzenie na blogu cyklu "food diary", np. raz w miesiącu pokazuję zbiór co poniektórych z moich posiłków... Nic nie obiecuję, ale być może, że zrobię dla Was coś takiego :).

5 lutego 2013

Troszkę o blogowej niemocy i kilka słów na temat kremu do rąk Neutrogeny z maliną nordycką

Minął pierwszy tydzień moich ferii (choć niektórzy z mojego roku jeszcze dziś mają egzamin, kocham zerówki!), na szczęście jeszcze 3 tygodnie przede mną... :). Co prawda powinnam zająć się trochę licencjatem, ale on przecież może poczekać... prawda? ;)
Mam chwilę oddechu, bo wszystko, co niezbędne, do mieszkania już kupione/zamówione, pozostaje mi czekać, aż skończą kłaść panele i montować schody, a potem zacznie się sprzątanie i urządzanie.
Codziennie myślę, co by tutaj zdziałać na blogu i choć chęci są, inspiracji nieco brak... Pogoda jest po prostu okrooopna i nie mam najmniejszej możliwości zrobienia jakichś dobrych zdjęć. Mam ochotę na nie-recenzjowe wpisy, ale zakupów i denek brak - ostatnio myślę nad każdym wydanym groszem i kupuję tylko to, co niezbędne. Napisałam na sucho posta o moim odchudzaniowym odżywaniu jednak chciałabym wzbogacić ten wpis zdjęciami - może food diary? Ale z tym też muszę poczekać na ciut lepsze warunki pogodowe... Paznokcie maluję co 2 dni, ale niestety, zdjęcia ani trochę nie oddają prawdziwych kolorów, przez to ogromne zachmurzenie. Tak więc, jak widać, aura nieco próbuje pokrzyżować moje blogowe plany. Ale koniec marudzenia.

Na ratunek przyszły zdjęcia, które wykonałam jakiś czas temu. W związku z tym dziś będzie recenzja kremu do rąk od Neutrogeny.


Krem pochodzi chyba ze stosunkowo nowej serii z maliną nordycką. Jego pełna nazwa to Odżywczy krem do rąk z maliną nordycką. Bardzo rzadko kupuję kosmetyki Neutrogeny, bo moim zdaniem są stosunkowo drogie, ale tym razem chciałam kupić sobie coś ciut lepszego, a ten krem był na promocji w Super-Pharmie. Niestety, trochę się zawiodłam.

Wiem, że te "oryginalne" kremy do rąk Neutrogeny są bardzo dobre, bo czasami podkradałam je mojej siostrze. Ten krem ma zdecydowanie lżejszą konsystencję, względem klasycznego kremu Formuła Norweska. Krem ma  biały kolor, jest dość lekki i szybko się wchłania. Jego działanie jest moim zdaniem dość krótkotrwałe i niewystarczające dla wymagających dłoni. Moim zdaniem to krem raczej z kategorii "do torebki", niż "akcja-regeneracja". Dłonie są nawilżone, ale dość lekko i tylko na chwilę, krem nie przynosi ukojenia przesuszonej skórze, a raczej chwilowo poprawia jej kondycję.


Co do zapachu, okej, nie wiem, jak pachnie malina nordycka, ale spodziewałam się zapachu, który choć trochę przywoła na myśl zwykłe maliny. Dla mnie ten krem pachnie typowym ogórkiem. Niektórym ten zapach się podoba, ja jednak nigdy za nutą ogórka w kosmetykach nie przepadałam, a już na pewno nie zimą.

Opakowanie przypomina estetyką inne neutrogenowe kosmetyki. Tubka ma pojemność 75ml, a w regularnej cenie kosztuje ok. 15zł, ja kupiłam go chyba za 11zł. Stosunek ceny do jakości i pojemności moim zdaniem w tym wypadku jest nieporozumieniem. To całkowicie przeciętny krem i moim zdaniem można znaleźć wiele o dużo lepszych kremów do rąk w niższej cenie. Podsumowując - zawiodłam się. Jak na rangę Neutrogeny, ten krem to bubel.

PS: Sprawdziłam oceny na Wizażu, i oczywiście, krem ma ocenę 2,59/5,00. To mnie tylko kolejny raz nauczyło, że trzeba ufać Wizażankom.