31 marca 2013

Decubal cz. I - produkty do twarzy: krem pod oczy, krem do twarzy i balsam do ust

Wiem, że pewnie niektóre z Was mają już dość recenzji produktów Decubal, ale teraz przyszła moja kolej na dorzucenie kilku groszy do krążących dotychczas opinii :).

Recenzji będzie kilka, postanowiłam opisać kosmetyki pewnymi kategoriami - pielęgnacja twarzy, ciała, dłoni etc., choć niektóre kosmetyki oczywiście mają zastosowanie i do ciała, i do twarzy (lub inne kombinacje). Poza tym - kosmetyki tak pozytywnie mnie zaskoczyły, że pisanie tych recenzji z pewnością nie jest przykrym obowiązkiem, a pewną "misją" szerzenia wiadomości o dobrych kosmetykach, do której podchodzę z entuzjazmem ;).

Na pierwszy rzut wybrałam kosmetyki do pielęgnacji twarzy, bo te chyba polubiłam najbardziej.


Chyba moim największym faworytem z całej decubalowej grupki jest maleństwo, jakim jest regenerujący i ujędrniający krem pod oczy, czyli Decubal Eye Cream. Jestem niemal pewna, że sięgnę po ten kosmetyk ponownie, kiedy wykończę obecne opakowanie.


Pierwszym plusem, jaki zauważyłam tuż po wyciągnięciu kremu z kartonika, jest opakowanie. Zawiera 15ml produktu - czyli standardową pojemność jak na krem pod oczy. Opakowanie jest bardzo estetyczne i solidne, co najlepsze - z pompką. Jak dla mnie ideał :).


Sam krem ma bardzo lekką konsystencję, jest jak mgiełka - odrobina wystarczy, by pokryć nim skórę wokół oczu (krem stosuję nie tylko pod oczy, ale też na powieki). Jednak mimo lekkiej formuły, krem po nałożeniu na skórę wydaje się dość treściwy (ale nie ciężki czy tłusty) - wręcz czuję, jak odżywia skórę. Wg producenta jest bezzapachowy, jak dla mnie ma bardzo delikatny, nieokreślony zapach, ale jest on naprawdę prawie niewyczuwalny.


Jeśli chodzi o działanie, jestem bardzo zadowolona. Od kremu wymagam przede wszystkim nawilżenia skóry i z tego zadania Decubal wywiązuje się znakomicie. Ciężko mi ocenić efekt ujędrniający, bo na szczęście na razie nie mam z tym problemów ;). Co najważniejsze - krem naprawdę się wykazał, bo od października notorycznie męczył mnie problem z powiekami - mnóstwo produktów mnie podrażniało, oczy bywały totalnie spuchnięte (raz po nocy ledwo mogłam otworzyć powieki), skóra się bardzo łuszczyła, piekła... Decubal nie wywołał u mnie takich objawów - a wcześniej niemal KAŻDY kosmetyk do twarzy/oczu mnie skrajnie podrażniał. Odkąd stosuję ten krem pod oczy, problem zniknął. Uff!


Kolejnym świetnym produktem, jest odżywczy intensywnie nawilżający krem do twarzy - Decubal Face Cream. Kremów do twarzy używam namiętnie i nie wyobrażam sobie nie nałożyć takowego po wieczornym demakijażu (rano rzadko używam kremów, wiem, zło :P). Krem ma pojemność 50ml, a więc całkiem sporą, i zamknięty jest w ładnym, plastikowym - a więc lekkim - słoiczku z matowego, przeźroczystego plastiku z czerwoną zakrętką. Słoiczek ma dość duży otwór, więc łatwo można nabrać krem, bez obaw, że wejdzie nam pod paznokcie przy nabieraniu.


Na początku do kremu podchodziłam dość sceptycznie, bo nie przemówiła do mnie jego konsystencja. Ciężko mi ją opisać, ale nie jest to taki puszysty krem - że zanurzam palce i nabieram kupkę kremu, którą aplikuję na twarz. Krem ma dość zbitą formułę, taką "śliską" i nabieram go po prostu ślizgając palcami po powierzchni kosmetyku. Chyba pierwszy raz spotkałam się z taką formułą w przypadku kremu do twarzy, ale aplikacja przebiega bezproblemowo i krem bardzo ładnie rozprowadza się na twarzy i dość szybko wchłania.


Działanie również mogę ocenić jako bardzo dobre. Krem daje uczucie faktycznego odżywienia i nawilżenia - jednak w przypadku tego drugiego, nie jest to wg mnie taki efekt natychmiastowy, jednak przy dłuższym stosowaniu wyraźnie odczułam, że krem faktycznie nawilża skórę - właśnie tak, jak trzeba, czyli "dogłębnie", a nie powierzchniowo. Suche skórki u mnie właściwie całkowicie zniknęły, nie pojawiły się żadne podrażnienia, krem stosowałam czasami też na powieki i ich również nie podrażnił. Krem na 5+ :).


Aha, co do zapachu - wszystkie kosmetyki Decubal są z założenia bezzapachowe, jednak krem ma wyraźny zapach, którego nie jestem w stanie określić. Krem nie jest w żaden sposób perfumowany, jednak same składniki aktywne chyba mają swój specyficzny zapach, bo krem z pewnością pachnie i zapach utrzymuje się na twarzy jeszcze chwilę po aplikacji.


Ostatnim produktem, jaki chciałam Wam dzisiaj pokazać, jest balsam do ust i miejscowo zmienionej, popękanej i suchej skóry - Decubal Lips & Dry Spots Balm. Jego pojemność to 30ml, dostajemy go w malutkiej, ale dość solidnej, białej tubce - opakowanie ładne i odporne na tarmoszenie ;). "Minusem" jest fakt, że balsam nie ma specjalnie wyprofilowanego dziubka - aby zaaplikować go na usta, musimy wycisnąć odrobinę i nałożyć ją palcem.


Balsam ma bardzo gęstą, skoncentrowaną konsystencję - ciężko go wycisnąć z tubki, ale dzięki takiej formule jest bardzo wydajny. Nie wygląda zbyt zachęcająco - jest półprzeźroczysty i ma żółtawy kolor - wygląda jak jakaś apteczna maść, podobnie też pachnie/śmierdzi - znów z założenia mamy produkt bezzapachowy, który w praktyce ma dość mocny i w dodatku mało przyjemny zapach, jednak można się do niego przyzwyczaić, a jego działanie wynagradza małe męki dla nosa ;).


Balsam po nałożeniu na usta wygląda, jak lekki, przeźroczysty błyszczyk - usta są pokryte nieco błyszczącą warstwą produktu, jest to ładny i dość naturalny efekt. Z pewnością regeneruje i odżywia usta, pomaga na wszelkie pęknięcia i boleści. Jednak nie wiem, czy balsam przypadkiem nie "uzależnił" moich ust - przy regularnym stosowaniu, kiedy odstawiam balsam np. na jeden dzień, usta nagle pieką i są w dość tragicznym stanie - kiedy znów używam balsamu, wszystko wraca do normy. Kiedy całkiem odstawiłam ten balsam i przerzuciłam się na Niveę, problem zniknął... Balsam jednak i tak lubię i używać będę, ale dość sporadycznie - regeneruje naprawdę dobrze, ale chyba nie powinno się przesadzać z częstotliwością nakładania.

Produkt można też stosować na inne suche i popękane miejsca - dobrze odżywia skórki u paznokci, stosowałam go też na łokieć Narzeczonego, kiedy go sobie obtarł (w sumie, nie wiem, co mu się stało - chyba podrażniła mu się skóra od opierania łokci o blat, gdy miał na sobie dość grubo pleciony sweter) i skóra była dość przesuszona i podrażniona. Pomogło, choć nie zagoiło - ale tutaj po prostu potrzebna była profilaktyka w postaci mniej drażniących tkanin :P. Podsumowując - dla balsamu, podobnie, jak dla innych produktów - kolejne "tak"!

Wiem, że brzmi to podejrzanie, że wszystkie kosmetyki tak wychwalam. Ale co zrobić, skoro naprawdę tak pozytywnie mnie zaskoczyły? Mogę Was zapewnić, że to, iż kosmetyki dostałam w ramach współpracy, w żaden sposób nie wpłynęło na moją recenzję.

26 marca 2013

NOTD: Wibo Gel Like - 7 Blue Lake (by Gosia)

Tak, tak, moje paznokcie także "padły ofiarą" blogerskiej kolekcji Wibo Gel Like :). Długo się przed nią wzbraniałam, choć od początku chciałam upolować lakier Oleśki, który idealnie wpasowywałby się moją około-różową lakierową manię, w jaką wpadłam kilka miesięcy temu. Niestety, lakier w oka mgnieniu zniknął z krakowskich Rossmannów i z zakupu nici ;). Ostatnio jednak zauważyłam, że mimo mojego początkowego sceptycyzmu względem mięty na paznokciach, moje dłonie bardzo ładnie się w tego typu kolorach prezentują (ach, ta skromność :D) i skusiłam się na lakier nr 7 Blue Lake - autorstwa Gosi.


Zanim kupiłam lakier (to nabytek z piątku), sporo naczytałam się o formule lakieru - niestety niezbyt dobrych wieści... Moja opinia nie różni się od większości innych - lakier jest dość gęsty, odrobinę się ciągnie i przy pierwszej warstwie okrutnie smuży. Druga warstwa na szczęście niweluje smużenie i daje ładne, pełne krycie. Niestety położenie cienkich warstw jest raczej fizycznie niemożliwe, toteż pod niektórymi kątami światła widać małe nierówności - lakier nie zawsze rozlewa się równomiernie na płytce, a jego warstwy są dość grubo położone.


Co do wysychania - nie wypowiem się, bo jestem wierna cudownemu topowi Sally Hansen - Dries Instantly. Miałam napisać jego recenzję, ale to chyba bez sensu, bo chyba wycofano go ze sprzedaży - nigdzie nie mogę go znaleźć, nawet na Allegro :(. Po potraktowaniu lakieru topem, wszystko wyschło szybciutko, a top też nieco wyrównał powierzchnię lakieru.


Lakier ma wyglądać jak żelowy i faktycznie efekt, jaki otrzymujemy, nieco żel przypomina. Może to kwestia tych grubszych warstw i topa, ale lakier ślicznie błyszczy i daje dość grubą warstwę na paznokciu, co osobiście bardzo lubię.


Trwałość też jest na plus - u mnie mało co wytrzymuje bez odprysku dłużej niż 48h, a tutaj lakier noszę właśnie 48h z haczkiem i jest w stanie bardzo dobrym - końcówki może się odrobinkę starły, ale nie rzuca się to w ogóle w oczy ze względu na jasny kolor, odprysków brak i czuję, że ten lakier jeszcze trochę wytrzyma.


Sam kolor to śliczna wariacja na temat mięty moim zdaniem, choć z założenia lakier chyba miał przypominać zielono-niebieską wodę jezior :). W swojej kolekcji mam jedną miętę Bell i strasznie ją lubię, a ten lakier ma nieco więcej niebieskich tonów - coś pomiędzy miętą a błękitem. Kolor bardzo mi się podoba i na pewno często będę do niego wracać, bo nadzwyczaj dobrze się w takich czuję :).

22 marca 2013

Organizer Ślubny + marudzenia przyszłej Panny Młodej ;)

Wspominałam na fb kilka dni temu, że z blogosfery na tydzień całkowicie "wyłączyły" mnie rozmyślania nad ślubem... nawet nie tyle rozmyślania, co ślubne poszukiwania - zespół na szczęście mieliśmy wybrany od kilku miesięcy, fotograf trafiła się dość szybko (odrobinę się wobec niej waham, ale za tą cenę nie znajdziemy chyba nic lepszego, a nie stać nas też na wydawanie 4 tys. na fotografa... poza tym ci drożsi czasami chyba przesadzają z "artyzmem" :P a "nasza" fotograf robi zdjęcia bardzo autentyczne i śliczne :)), teraz "tylko" sala i kamerzysta... Z salą myślałam, że pójdzie łatwo, jednak tak nie jest - potrzebujemy sali dość małej, bo na ~60 osób, dość taniej no i żeby na jednej sali były tańce i stoły. Wbrew pozorom, łatwo nie jest... Z kamerzystą myślałam, że będzie najłatwiej - jest wręcz odwrotnie... Albo za 1500zł dostajemy byle-jaki materiał z kiczowatymi gołąbkami i serduszkami, albo ceny windują i "najtańsze" z tych lepszych opcji są po 3500zł - a to trochę za wysoki budżet jak dla nas... Znaleźliśmy chyba ideał za 2600zł, ale niestety termin jest zarezerwowany, ale jeszcze nie klepnięty - wiem, jestem jędza, ale modlę się, żeby tamta para zrezygnowała! Możecie trzymać kciuki, żeby nam się poszczęściło :D. Pan Kamerzysta napisał, że daje im czas do weekendu, na razie milczą...

Bo tak swoją drogą, jak nic nam nie pokrzyżuje szyków, powiem ostateczne "tak" 13 września 2014 roku :).


Zastanawiałam się, od czego zacząć mój blogowy comeback, a tutaj odpowiedź niemal nasunęła się sama... Jakiś czas temu otrzymałam Organizer Ślubny MyMission. Przyznaję bez bicia, poprosiłam, czy mogłabym go otrzymać do recenzji. Był dla mnie całkowitą nowością, bo wszędzie dotychczas królował Notatnik Panny Młodej. Ja sama jestem na samym początku przygotowań ślubnych i taki notes, gdzie mogłabym zapisywać wszystkie potrzebne dane, a w którym równocześnie znalazłyby się wskazówki, był dla mnie bardzo kuszący... Oczywiście zwykły zeszyt może pełnić te same funkcje, ale obudziła się we mnie dusza gadżeciary i dzięki uprzejmości firmy Organizer wpadł w moje łapki :).


Organizer od strony graficznej przypadł mi do gustu. Jest rozmiaru nieco większego niż zwykły zeszyt, ma półtwardą okładkę, która skrywa w środku notatnik na rolce (tak to się nazywa? :P), dzięki czemu można łatwo dotrzeć do każdej strony, złożyć okładkę i notować nawet na kolanie ;).


Kolorystyka to zgaszony różo-fiolet, kolor mocno "mój" :). Na okładce znajduje się logo MyMission i sama nazwa Organizera w serduszku z różowych kwiatów. Może się zdawać, że to niebezpiecznie blisko do granicy kiczu i przesłodzenia, ale dzięki stonowanemu tłu i zgaszonemu kolorowi, całość wygląda ładnie i bez zarzutów :). W środku organizera króluje fiolet, poza tym na niektórych stronach umieszczone są zdjęcia na śliskim papierze, które mogą stać się źródłem inspiracji przy planowaniu stroju.


Zdjęcie powyżej przedstawia spis treści. I właśnie przechodząc do samej treści notatnika, są rzeczy, które bardzo mi się spodobały, jak i te moim zdaniem zbędne, choć może i ciekawe.

Pozwoliłam sobie rozebrać Organizer pod względem treści na czynniki pierwsze. Oczywistym faktem jest miejsce na zanotowanie takich spraw, jak czas i miejsce ślubu i wesela ;).


Przy każdym z "działów" Organizera znajduje się miejsce na notatki - przeważnie jest to strona i troszkę. Niekiedy jest to aż za dużo, niekiedy za mało. Czasami wolałabym, aby miejsce na notatki było nieco inaczej rozmieszczone - np. osobno notatki dla kamerzysty, osobno dla fotografa.

Na pierwszych stronach możemy zapisać kontakty do najważniejszych osób - dobry pomysł, ale w sumie nie wiem, czy potrzebny - namiary na poszczególnych usługodawców mamy w konkretnych działach, a w tych rubryczkach kogo miałabym wpisać - mamę? Teściów? Świadków? Może i tak, ale do nich namiary mam albo w komórce, albo w głowie ;). Chyba koniec końców wylądują tam skondensowane kontakty do wszystkich ludzi potrzebnych mi w ten wielki dzień - managera sali, kamerzysty, fotografa, "szofera", transportu autokarowego itp.


Kolejną częścią jest test dla przyszłych małżonków. Bardzo ciekawe urozmaicenie, ale pytania moim zdaniem nie trafione - przyszli małżonkowie chyba już znają na nie odpowiedzi, mam tutaj na myśli - swoje nawzajem odpowiedzi ;). Bo padające pytania to głównie te dotyczące ślubu - kiedy, jaki, czy chcemy fotografa i kamerzystę itp. To bardziej wskazówki, co trzeba rozważyć, ale w momencie zaręczyn zwykle na tyle znamy partnera, że wiemy, co lubi i jak sobie wyobraża ten dzień.


Kalendarium przygotowań ślubnych to część, której na pewnym etapie szuka każda przyszła PM. Są tam przydatne uwagi i chronologia w sumie taka, z jaką się zgadzam, ale czas już inaczej rozplanowany - Organizer poleca rozpocząć planowanie na rok wcześniej - ja zaczęłam 19 miesięcy przed, a już z terminami bywało różnie :P. W tym dziale jednak na plus jest spis, co jest nam potrzebne do zawarcia ślubu czy to konkordatowego, czy cywilnego.

Harmonogram budżetu to sprawa, którą na razie omijam, haha :D. Nie no, oczywiście, że mamy w głowie pewien założony budżet, ale boję się na razie podliczać cyferki. Przydał mi się za to tradycyjny model pokrywania kosztów - za co płaci rodzina Panny Młodej, a za co rodzina Pana Młodego. Oczywiście modyfikacje są chyba nie uniknione, ale na pewno jest to dobry punkt wyjścia. Tutaj jest też miejsce na bardzo szczegółowe zaplanowanie wydatków - co do strojów, sali, transportu, dodatków, papeterii... o szczegółowości budżetu może świadczyć uwzględnienie bielizny Pana Młodego :D.


Po harmonogramie mamy propozycję planu dnia - przydatną, bo daje wizję tego, co nas w tym dniu po kolei czeka. Jednak gdy czytam, że o 10 PM bierze relaksującą kąpiel to jakoś mi się nie chce wierzyć... ;). Z doświadczenia - nie własnego - wiem, że PM nastawia budzik na godz. 6 lub 7 rano i do chwili ślubu nie ma chwili wytchnienia, w przeciwieństwie do Pana Młodego :D.

Kolejne sprawy to miejsce na listę gości - niezbędne i przydatne, a także na listę zaproszeń, co mnie ciut zdziwiło, ale w praktyce może się przydać. Jest miejsce, aby zaznaczyć, które zaproszenia dostarczono i potwierdzono - to będzie bardzo potrzebne!


Następnie mamy propozycje ułożenia stołów oraz rozpiski kto z kim będzie siedział przy stole. Następnie miejsce na szczegóły dot. sali, które mają nam pomóc w decyzji - przydatne, ale jednak na wybór sali potrzebowałam zdecydowanie więcej miejsca na notatki i zbieram o wiele więcej informacji, niż te uwzględnione w Organizerze.

Co do strojów - znajdziemy tutaj znowu quiz, bardziej na zasadzie zabawy niż na serio, choć może okazać się przydatny.


Póki co najbardziej przydał mi się dział dotyczący fotografa, kamerzysty i muzyki - przydane są listy rzeczy, o które warto zapytać. Brakuje mi tu jednak miejsca na porównywanie ofert i zapisywanie cen.

Kolejne działy dotyczą transportu, kwiatów i tortu. Znów znajdziemy tutaj kilka praktycznych uwag, które pewnie okażą mi się przydatne. Kolejna część to a'la quiz dot. podróży poślubnej - jak wybrać tą najlepszą, czego oczekuje Pan Młody, czego Panna Młoda. My z Narzeczonym chyba nie będziemy mieć takich dylematów, ale to całkiem fajna sprawa - młodzi wiedzą, co trzeba przemyśleć, przed ostatecznym wyborem ;).


Na samym końcu Organizera znajduje się kilka rzeczy, które powinniśmy wiedzieć o ślubie - jest to po prostu spis zabobonów i przesądów ;). Ostatnie strony to także inne ciekawe pomysły na wesele - niby oczywiste, ale dobrze je mieć spisane w jednym miejscu, bo w wirze przygotowań mogą łatwo umknąć.

Podsumowując - Organizer Ślubny ma swoje wady i zalety, jednak na pewno pomaga w organizacji ślubu. Brakuje mi trochę miejsca na indywidualne notatki, wobec czego w moim Organizerze fruwa już troszkę luźnych kartek ;). Jednak znajduje się w nim sporo przydatnych uwag i z pewnością będzie dobrą pamiątką po tym szalonym okresie przygotowań :). Nie jest niezbędny, ale z pewnością przydatny, no i to bardzo kobiecy gadżet, który zmieści się do niemal każdej damskiej torebki i warto go nosić przy sobie :).

13 marca 2013

Kolejne nowości, czyli paczki i zakupy z zeszłego tygodnia

W ostatnim tygodniu wydałam stanowczo za dużo pieniędzy w stosunku do tego, ile miałam na koncie :P. Na szczęście Narzeczony i Mama jak zawsze służyli "pomocą", co pozwoliło mi nieco zaszaleć zakupowo ;). Odkryłam, że w mojej okolicy otworzyli Pepco (hip hip hurra!), poza tym urządziłyśmy z Mamą dwa zakupowe wypady, a takie sytuacje zwykle kończą się nadprogramowymi zakupami... ;).

Na zdjęciach pokażę Wam jedynie moje kosmetyczne łupy, bo tych też oczywiście nie brakowało.



W zeszłym tygodniu również i do mnie dotarł koszyczek od L'Occitane. Nic więcej na jego pisać na razie nie będę, bo chyba wszystko zostało już powiedziane. Biorę się do testów i pewnie za jakiś czas opublikuję posta z mini-recenzjami mini-produktów.


Z okazji Dnia Kobiet i otwarcia sklepu Perelki.eu, skusiłam się z Siostrą na promocję na suche szampony Batiste - -20% na szampony. Od dawna mnie te szampony kusiły, ale było mi żal dopłacać za przesyłkę, a ta promocja sprawiła, że zakup stał się bardziej opłacalny. Dla siebie wzięłam wersję Lace i Tropical, moja Siostra wybrała Fresh, a do tego dostałam gratis mniejszą wersję Cherry. Dziś szampon poszedł pierwszy raz w ruch i utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to był dobry zakup ;).


Dokonałam też małej wymianki z Sajjidaą. Wybrałam dla siebie 20ml zapach Yves Rocher ananasowo-kokosowy - będzie świetny na lato oraz... kolejny żel Balei, Peachy Rose - bo żele nigdy się nie zmarnują :).


Tydzień temu zajrzałam też do Rossmanna, gdzie na promocji po 7,99zł były płyny do kąpieli Luksja, które ostatnio zdominowały blogi ;). Uwielbiam słodkie zapachy "do zjedzenia" i moim łupem padły dwa: karmelowy wafelek i ciasto cytrynowe. Ten drugi kupiłam bardziej z myślą o Narzeczonym, bo on słodkości nie lubi, za to cytrynowe słodycze są wyjątkiem ;). Obydwa zapachy są obłędne, choć do mnie bardziej trafia karmelowy. Szkoda tylko, że przy dodaniu do wody, zapachy nieco tracą na intensywności  :(.


Przy okazji zakupów w Pepco, skusiłam się na lakier Sally Hansen z serii Salon Manicure - były po 10zł, a ten kolor wpadł mi w oko - w sklepie wyglądał na ciekawy, metaliczny fiolet. To nr 330 - Pedal to the Metal - i niestety na paznokciach już nie wygląda tak ładnie i traci swoją fioletową nutę.

Poza kosmetykami, w zeszłym tygodniu w moje ręce trafiło jeszcze mnóstwo skarbów z ww. Pepco - toż to raj, szczególnie w fazie urządzania mieszkania! Kupiłam firanko-zasłonki, jak zaprojektowane do naszego salonu - turkusowo-brązowo-beżowe, może pokażę je Wam jak już zawisną - na razie muszą iść do skrócenia, urocze limonkowe miseczki (pod kolor kuchni z zielonymi akcentami ;)), doniczkę za całe 1,99zł na prymulki, które dostałam od Taty na Dzień Kobiet, turkusową podkładkę na stolik w salonie, kilka przyborów i akcesoriów kuchennych, troszkę bielizny, 2 pary kolczyków po 1,49zł, spodnie dresowe do biegania (które to bieganie mam zamiar rozpocząć w przyszłym tygodniu), podkoszulkę i uroczą bluzkę z kotkami za 10zł ;).  Poszalałam w Pepco zostawiając mini-fortunę, ale każda z tych rzeczy osobno była naprawdę tania i mniej lub bardziej, z naciskiem na bardziej, potrzebna.

Poza tym odwiedziłam też Lidla, ponieważ w sobotę wchodziła gazetka sportowa. Niestety, okazało się, że zakupy o 11 to już za późno i to, na co czekałam najbardziej - bluzy sportowe, z myślą o bieganiu - były już strasznie mocno przebrane... Chciałam niebieską S, a zostały same czarne w rozmiarach M i L... Cóż, trudno, wzięłam czarną M - najwyżej pójdzie do zwężenia, mam nadzieję też, że nie będzie za bardzo przyciągała promieni słonecznych. Poza tym kupiłam też opaskę na ramię na komórkę, która także przyda się przy bieganiu oraz 3 słoiki masła orzechowego crunchy - z "tygodnia amerykańskiego" - kupiłam w środę jeden słoik, a w sobotę kolejne 2 - to masło jest po prostu p r z e p y s z n e, zajadamy się z Narzeczonym jak głupki i nakupiliśmy na zapas :D.

Na przechadzce po galerii handlowej z Narzeczonym kupiłam sobie jeszcze opaskę do biegania - wielofunkcyjną, zarówno na szyję, jak i na głowę, z bardzo fajnego materiału - w outlecie Tchibo.

Na zakupach z Mamą kupiłam natomiast na wyprzedaży torebkę z C&A - beżowo-szarą, średniego rozmiaru, za całe 34,90zł ;). Oprócz tego mierzyłam też kurtkę skórzaną z kolekcji Cindy Crawford (chyba...) i się w niej absolutnie zakochałam, jest jak dla mnie kurtką idealną, ale w chwili obecnej niestety nie mogę sobie pozwolić na zakup kurtki za 399zł... :(.

I to by było na tyle... Wiem, poszalałam strasznie i co gorsza, nawet nie wiem kiedy to wszystko trafiło do mojego domu! :P Po prostu jakoś "samo się kupowało", a mnie pozostaje czekać na kolejne stypendium i mieć nadzieję, że już się opanuję ;).

PS: Wiem, trochę poszalałam z zakupami "biegowymi", ale cóż, to troszkę zwiększa motywację, a ja naprawdę mam w planach zacząć biegać od przyszłego poniedziałku. Fakt, nieco zawaliłam, mimo postanowień przed- i noworocznych - od września nie ćwiczyłam prawie wcale. W zeszłym tygodniu byłam przeziębiona, od niedzieli na razie ćwiczę intensywnie w domu, bo pogoda jest bardzo zdradliwa, a ja ledwo się wykurowałam z przeziębienia. Ale plan treningowy jest gotowy i od przyszłego poniedziałku rozpoczynam swoją przygodę z bieganiem :). Jak wytrwam według mojej rozpiski (treningi po 30min 4 razy w tygodniu), sprawię sobie buty biegowe - już mam nawet jedne upatrzone ;).

PS2: Po ponad dwóch latach męczarni z Netią, w końcu mam nowy internet! 4mb zamiast poprzednich 0,5-1,5mb (Netia miała nam dać 2mb, ale w praktyce to było najczęściej pół w porywach do jednego...). Boże, co za ulga! :D

10 marca 2013

Balea - balsam do rąk z masłem shea i olejem arganowym

Jestem kremoholiczką, jeśli chodzi o kremy do rąk. W paczce z Allegro z zamówieniem Balea znalazł się m.in. balsam, a w zasadzie lotion do rąk z masłem shea i olejem arganowym (Balea Handlotion Sheabutter Aranöl). Za butelkę mieszczącą 300ml produktu zapłaciłam 13zł, czyli to bardzo rozsądna cena za taką ilość i jakość.

Balsam ma ładne opakowanie w formie butelki z pompką. Nie jestem jakąś dużą zwolenniczką tego typu opakowań, np. nie przepadam za balsamami do ciała z pompką, ale w przypadku tego kremu do rąk jest to naprawdę wygodne rozwiązanie i szalenie je polubiłam.


Lotion ma dość rzadką i nieco wodnistą konsystencję - w końcu jest to lotion, a nie typowy krem. Jedna pompka całkowicie wystarcza na obfite nakremowanie dłoni, w zasadzie nawet pół wyciśnięcia jest wystarczające, co powoduje, że produkt jest bardzo wydajny.

Balsam bardzo łatwo się rozprowadza i szybko wchłania. Obawiałam się, że przez dość wodnistą konsystencję, właściwości produktu będą średnie, ale myliłam się. Skóra dłoni jest nawilżona, odżywiona, a my w chwilę po nakremowaniu jesteśmy gotowe do działania, bo krem nie pozostawia na skórze żadnego filmu.

Co do zapachu, ten jest bardzo przyjemny, choć nie potrafię go sprecyzować - jest dość łagodny i kremowy, choć z pewnością wyczuwalny podczas aplikacji i w chwilę po nałożeniu. Dużo dobrego słyszałam o wersji malinowej, kusi mnie też wersja "glamour"... :>

Na zdjęciu widać ilość odpowiadającą jednej pompce 

Z pewnością będę się czaić na nowe wersje zapachowe i systematycznie kupować te kremy, choć jedna butla starczy mi pewnie na jakieś 3 miesiące stosowania kilka razy dziennie - krem stoi sobie na moim stoliczku w salonie, przy którym spędzam większą część dnia, dzięki czemu mam go zawsze pod ręką.

Jak dla mnie ma same plusy: niska cena w stosunku do jakości i wielkości, wydajność, wygodna aplikacja, estetyczne opakowanie, dobre działanie, ładny zapach... Jako krem "na dzień" jest idealny, treściwsze kremy mieszkają na stoliku nocnym i stosuję je tuż przed snem.

3 marca 2013

Parę nowych nabytków, czyli paaaczkiii :)

W ciągu ostatnich 2 tygodni przyszło do mnie kilka mniej lub bardziej wyczekiwanych paczek, a skoro dotarły już wszystkie, najwyższy czas pokazać je na blogu :). Przy okazji, jest to blogowy debiut nowego tła dla zdjęć - postanowiłam spróbować robić zdjęcia na parapecie w nowym mieszkaniu, taka mała odmiana dla bloga. Co prawda w edytowaniu te zdjęcia są ciut kapryśniejsze, bo jednak łatwiej dostosowywać niektóre parametry na białym tle, więc ostatecznie żałuję, że nie zrobiłam zdjęć standardowo na białym tle, no ale... ;)

Pierwsza paczka, to przesyłka od firmy Decubal, z którą również ja podjęłam współpracę. Moja cera ostatnio uparcie zmierzła w kierunku suchej i wrażliwej, więc ucieszyłam się na możliwość testowania tych dermokosmetyków. Paczka była naprawdę sporych rozmiarów i kilka kosmetyków odstąpiłam do testów Mamie, która też miewa problemy z przesuszoną skórą.



Druga paczka, to coś nie-kosmetycznego, czyli... Organizer Ślubny MyMission. Pewnie większość z Was zna dość popularny Notatnik Panny Młodej, do mnie on jednak jakoś nie do końca przemawiał. Na jakiejś stronie natrafiłam na konkurencyjny Organizer Ślubny, który zainteresował mnie nieco innym układem treści w porównaniu od NPM, i dzięki uprzejmości właścicieli firmy, mógł on trafić w moje ręce. Wiosną pewnie zacznę ślubne planowanie, więc organizer z pewnością mi się przyda i z chęcią napiszę o nim kilka słów na blogu :)



Następna paczka to walentynkowe zakupy na stronie Candle Room. Dzięki Jamapi dowiedziałam się o walentynkowej promocji - wysyłka powyżej 14zł za darmo, a jako że woski Yankee Candle kusiły mnie od dawna, postanowiłam w końcu skorzystać z oferty i kupić kilka do nowego mieszkania. Testowałam do tej pory dwa - lemon lavender i vanilla cupcake i obydwa bardzo mi się podobają, choć spodziewałam się ciut intensywniejszego zapachu, przynajmniej w kwestii waniliowej babeczki.


Ostatnie dwie paczki są zdominowane przez firmę Balea ;). Do tej pory nigdy nie miałam z ich kosmetykami do czynienia, poza jednym balsamem wygranym w rozdaniu, a słyszałam o nich wiele dobrego i znów kierowana koniecznością zrobienia zakupów "pielęgnacyjnych" do nowego mieszkania, postanowiłam zaszaleć i zrobić zakupy na Allegro. Nie należę do tych, które robią zapasy pielęgnacji (chyba że "same się zrobią", czyli coś kupię, coś wygram, coś dostanę :P), więc przeprowadzając się, miałam puściutką łazienkę, którą musiałam czymś zapełnić. Postawiłam na Baleę, której byłam ciekawa od dawna. Kupiłam balsam do ciała, żel pod prysznic, szampon do włosów i dwa kremy do rąk. Kosmetyki są już w trakcie używania (poza szamponem do włosów) i jestem z nich bardzo zadowolona :).


W kilka dni po zrobieniu zakupów na Allegro, okazało się, że wygrałam rozdanie na fanpage'u Kokardi, gdzie wygrałam zestaw kosmetyków Balea :). Zawartość przesyłki miała być niespodzianką i tak też było, otrzymałam żel pod prysznic i balsam do ciała z makaronikowej serii o zapachu fig i czekolady. Jak widzicie, taki sam żel pod prysznic kupiłam na Allegro, ale zapach bardzo mi się podoba, a żele pod prysznic zawsze się zużyje, więc nie narzekam :). Tak więc moją łazienkę zdecydowanie zdominowała Balea, jeśli doliczyć jeszcze wygrany jakiś czas temu makaronikowy migdałowo-wiśniowy balsam, który czekał w zapasach ;).


O czym chciałybyście poczytać najszybciej? I jakie zdjęcia wolicie - klasyczne, na biało, czy z nowym tłem? :>